Na pewno ja nie odebrałem tego jako coś z narzekania...spoko.
Jest oczywiste, ze lepiej uzywac nazw poprawnych.
Tylko że człowiekowi czasami się nie chce upewnić i...odmienia po swojemu cudze/obce nazwy.
Słowo się rzekło- czas na cd.
R jak rejs.
Wreszcie sobie gdzieś popłynę statkiem- na wycieczkę!
Ostatnim razem płynąłem wprawdzie całkiem niedawno, bo wracając z Anglii promem, ale te rejsy znam już na pamięć i jedynie zmiany pogody powodują, ze można by jeszcze coś ciekawego w tym wyłapać.
Poza tym, to rodzaj komunikacji wahadłowej a nie żadna wycieczka.
Natomiast rejs na Kornaty, to inna bajka. Coś, co od czasu pierwszego przyjazdu do CRO chodziło mi po głowie, jak tylko ujrzałem widokówkę z wysepkami widzianymi z lotu ptaka.
Miałem jedynie obawy, że rzeczywistość wycieczkowa okaże się znowu inna niż te wszystkie plakaty, foldery i zdjęcia reklamujące archipelag.
Zwłaszcza, że widziałem przecież dopiero co z bliska w Zadarze "ruch w tym interesie", czyli gromadki ludzi szykujących się do wyprawy statkiem.
Ciekaw tez byłem jakąż to krypą przyjdzie nam płynąć.
Załadowaną ludźmi po uszy- jak sardynki w puszce- czy jakąś mniejszą.
No nic.
Jako tako wyspany, zrywam się przed 6:30.
Mały śpi jak zabity, ale to tylko pozory, bo po przyjściu z miejsca, gdzie miał miejsce znany już epizod z "papirem do zadku" do namiotu, już jest na nogach. Słyszał mnie jak budziłem żonę. Ma czuły sen rankiem na wyjazdach- całkiem jak jego ojciec...
Trzeba się sprężać, bo statek nie będzie czekał. Migiem się zbieramy i lecimy szybko, ale widze, ze mamy juz tylko pół godziny!
Obliczyłem wcześniej ile co zajmuje. Marsz będzie wysilony z tego darmowego parkingu do nabrzeża.
Po 12 minutach jestesmy w Zadarze. Drogę znam już na pamięć, zakodowałem w oczach przebieg i punkty orientacyjne- tak jak zwykle robię, bo największe zaufanie mam do swoich oczu i pamięci a nie do żadnych navigatorów elektronicznych. Poza tym, Ante powiedział, ze wystarczy kierować się na szpital miejski. I widziałem w jego oczach, że Ante wie co mówi i że to będzie łatwe- "
jesli tylko nie okażesz się typowym wakacyjną pierdołą, to znajdziesz bez problemu"...
(Przecież byliśmy tu zaledwie wczoraj).
Bez najmniejszego kłopotu zajeżdżam na parking. Jak po sznurku, bo też i ten sznurek był wyraźny- napisy Bolnica tu i tam zawsze przy drodze.
Mam jednak obawy o upał, więc przestawiam auto w cień drzewa. Niestety- najlepsze cienie już zajęte... Mam nadzieję, że się klamki nie usmażą.
No to zostało ile? 15 minut!!!
W nogi i marsz bo łajba odpłynie (a zaliczka przepadnie)!
Kurde, jak tu wysilać nogi po plażowaniu, czyli lenistwie ?!
Mięśnie obok kostek już się buntują i pokazują mi, żebym sobie nie robił z nich jaj, bo to nie wyścig. Owszem, to jest wyścig, bo trzeba zdążyć kurde...
W drodze patrzę na zegarek i jednocześnie kombinuję jak dojść najkrótszą trasą przez centrum miasta. Zapamiętałem układ poprzecznych ulic, więc wyszło mi, że od kamiennej bramy pójdziemy do dzwonnicy przy targu i od razu w prawo ku nabrzeżu, bo bramy z murów wychodzą i tak na nabrzeże.
I okazało się, że wyszliśmy (może raczej prawie wypadliśmy- z rodzinką to jednak zawsze trzeba się wlec- a oni to śpiochy totalne...) akurat tam, gdzie trzeba, czyli na wysokości zacumowanych statków, już ładujących tłumy.
Jesteśmy! Ufff! Zostało 5 minut... A gdzie nasza krypa?
Kurde, nie widzę we właściwym miejscu tej właściwej- widzianej wczoraj.
Zamiast tego jakaś biała, ale na szczęście mała- czyli odpadnie "przyjemność" podróżowania z setką ludu.
Nie widze pani Elzy- szkoda, chciałbym żeby ona była naszą przewodniczką, bo na pewno niczego bym nie przegapił przy niej. I może dowiedział się czegoś ciekawego?
Zapłata za ekskursiję. (na 3 głowy- w tym jedną nieletnią- wyszło nas to bodaj 400 kuna) Zaokrętowanie połączone jest z "witamy na pokładzie" - oraz oznajmieniem, że.... "proszę zajmować dowolne miejsca".
Tak, jasne, tylko jakie dowolne miejsca, skoro tych miejsc już nie ma?!
Wszystko zajęte! Niestety, jak się wsiada 5 minut przed zamknięciem trapu, to tak jest na tej wycieczce.
Zamiast wygody i luzu będzie teraz szukanie ostatniego miejsca- sorry- aż 3 miejsc! Dach już chyba zajęty, ale dach odpada, bo żywa była jeszcze u mnie pamięć rejsu po Wielkich Jeziorach Mazurskich i skutki siedzenia na słońcu. Mamy zaliczyć fajny rejs a nie się opalać.
Najwyżej usiądę na kotwicy- pomyślałem. Ale co z rodzinką?
Lądujemy na dziobie- tu jest teoretycznie najlepiej, ale i najmniej przestrzeni całkowitej. Ale o dziwo- znajdujemy skrawek podłogi- mały niczym wysepka dla rozbitka z kreskówek dla dzieci. Perspektywa siedzenia okrakiem na kotwicy upadła tym samym. Ale jest ta podłoga i można usiąść na boardzie, nie męcząc nóg. Zastanawiam się, czy właśnie nie osiagnęliśmy masy krytycznej tego stateczku, czy nie osiągnęliśmy najwyższej zakładanej wagi.
Dziób jest najlepszy, bo widać przód, czyli morze i widoki, a nie np. plecy podstarzałej Czeszki czy tłuste fałdy starych Niemek itd, bądź kopcących i wygłupiających się turystów. Poza tym- i to będzie się przewijało najczęściej oprócz samych wysp w czasie tego rejsu- ta strefa, to strefa specjalna- strefa "tylko dla Twoich oczu" Panie Kapitanie. Każdy kto włazi w pole widzenia i zasłania panu kapitanowi widok na przód- natychmiast zostaje opieprzony i to tak konkretnie, bo stary wilk- siwy dziadek-kapitan- wygląda na nieco zgorzkniałego marudę, który nie lubi tej turystycznej chałastry, ale swoje musi robić i zarobić- na tej chałastrze właśnie.
Tak się jednak składa, że akurat w jego rewir wlazła jeszcze jakaś grupa młodych włóczykijów w plecakami, karimatami... To Hiszpanie. Jedni zaraz układają się do spania, inni coś czytają, gadają. Oni byli ostatni. Jak dobrze, że nie my, bo siedzenie na kotwicy byłoby pewne!
Zaczyna się wesoło. Krypa jeszcze nie odbiła, a już mamy pierwszego delikwenta opieprzonego przez kapitana.
Oczywiście jeden z tych Hiszpanów. Cabalerro się zagapił i...wlazł na linię strzału kapitanowi...gramoląc się na dziobie.
Obstawiam ilu jeszcze to spotka. I od razu przyrzekam sobie, że się nie zaliczę do tej grupy (i tak się nie udało!). W końcu stare pudło drgnęło i coś tam skrzypnęło na dole, po czym "młodszy cumowniczy" pozbierał te grube sznurko-powrozy, dzięki którym ów statek nie włóczy się po porcie jak bezpański pies.
Płyniemy!
Zaczyna się to podniecenie wycieczkowe. Każdy okazuje je inaczej. Ja już dawno wyrosłem z pokazywania tego po sobie- "niechaj dusza się raduje, ale ciało pilnuje", ale sporo ludzi już zaczyna te typowe wakacyjne luzackie wygłupy i głośne uwagi (typu: "Oooo!!!...Patrz, płyniemy?!, "Statek płynie!") Swoja drogą, nie dziwię się dzieciakom, ale jak dorośli zaczynają robić to samo co dzieci, to chyba jednak coś... nie teges z nimi.? No bo ile można się podniecać tym, że statek płynie?
No ale nic- każdy jakoś to przeżywa. Ja tam się nie mam na razie czym podniecać, bo zrozumiałe, że statek żeby dopłynąć musi najpierw ruszyć i popłynąć- nie ma w tym nic nadzwyczajnego przecież...
Taki ze mnie racjonalista. Nieczuły na zbiorowo- wycieczkowe emocje.
Nie ma dziwne- ostatni raz na takiej masówie byłem chyba w...szkole, no prawie, bo kiedyś prowadziłem grupy w górach, jako organizator.
W zasadzie odwykłem od grupowych wycieczek- przejmują mnie one bowiem nudą, niepokojem i nieobliczalnością. A to któremuś zachce się nagle siku, a to ktoś nagle zgłodniał, a to kupę któreś dziecko musi zrobić i tak sie to ciągnie i ciągnie... Najlepsze jaja są jednak zawsze wtedy, jak ktoś się nie stawi na wyznaczoną zbiórkę i... nie wiadomo co dalej- zostawić i jechać, czy szukać i czekać?
Konsternacja i obawy- a może się zgubił?
Abo mu się co stało? Czasy gdy Polacy wiali z autokarów na Zachodzie, żeby tam "zostać" dawno minęły.
Wyjątek od tej mojej antygrupowej reguły jest tylko jeden- wyprawy w góry- tutaj jestem otwarty na grupy, byle to były normalne grupy a nie jakieś bandy pijaków, idących w góry tylko po to, żeby się tam zwyczajnie schlać.
Złe widma precz. Przed nami przepiękny archipelag i kawałek morza z lekką bryzą. Zostawiamy port w Zadarze, mijając małe i wielkie jachty.
Na samym końcu wielkie promy Jadrolinja i te wielkie kursujące do Ankony. Dalej już tylko woda.
Woda i... wóda, bo właśnie podano "rakija good morning", czyli pierwszy poczęstunek zapisany w menu i zapłacony w bilecie.
Prawie nie jedliśmy z pośpiechu rankiem, więc lepsza byłaby kanapka, ale na ta przyjdzie jeszcze nieco zaczekać. Po rakiji ma się zawsze lepsze widzenie rzeczywistości, więc zaczynam się przyglądać otoczeniu ludzkiemu wokół mnie, zerkając jednocześnie czy ktoś znowu wlezie kapitanowi na jego kąt widzenia. Jest to o tyle zabawne, że facet siedzi w oszklonej kabinie za sterem, silnik dudni i popierduje, szumią zakosy fal spod dziobu, ludzie gadają, więc z początku nikt nie słyszy jak Pierwszy woła i delikwent nawet na początku nie wie, że właśnie jest opieprzany. No więc potem jest tak, że do tego opieprzania włączają sie inni, pomagając kapitanowi i przekazując "opieprz" kolejnej takiej ofierze.
Trochę nadgorliwy ten kapitan, bo przecież nie kluczymy wśród raf Cieśniny Torresa i nie opływamy Przylądka Horn, no ale kurs trzeba przecież trzymać.
A oto ów "Stary".
Zadar się oddala, w oddali majaczy Velebit.
A my po zmianie kursu mijamy powoli wybrzeże z małym portem przy kamiennej bramie do zabytkowego centrum i dalej przy basenie, który jest tuz za naszym parkingiem. Dalej będziemy mijać Bibinje, może wypatrzymy nasz kamp?
W sumie to cieszę się, że wreszcie jestem na pokładzie i patrzę na brzeg, zamiast stać na brzegu, uciekać spod słońca i gapić się na płynące w rejs statki. Powoli oddalamy się od wybrzeża za to zbliżamy się do pierwszej większej wyspy- naprzeciwko Zadaru leżącej.
Podali śniadanie- skromne (buła z szynką i serem), ale jest i zatkać się można. Mały wsuwa ochoczo i z usmiechem (jakoś tak jest, że jemu się natychmiast po wyjeździe za miasto apetyt budzi- niepohamowany apetyt).
I w końcu widac nasze Bibinje, ale odległość jest już spora, więc trudno z tych podobnie wyglądających domów z pomarańczowym deklem dachówek wypatrzeć jakiś niewielki kamp, ale chyba wiem gdzie on jest, bo widać taką przerwę pomiędzy zabudowaniami i jakąś budkę- pewnie to ta, w której nasi Chorwaci popijają piwo przy robocie.
Tymczasem na pokładzie dziobowym już laba- młodzi Espanores rozłożyli się gdzie popadnie i zaczyna się gwar. Jeden z nich jednakże śpi- jakby rejs zupełnie go nie obchodził...nieco pociesznie to wygląda.
A na widnokręgu widać zbliżające się brzegi tej dużej wyspy- z miasteczkami i porcikami.
Młodzi Hiszpanie oraz dochodzący tu czasami jacyś Włosi są wyluzowani, zaspani, gnuśni i lekko traktujący tę całą wyprawę. Takie jakieś studenty-lekkoduchy z nich. Niektórzy przypominają rozkapryszone panienki- krytykuję, ale nie bez powodu, ponieważ ich zachowanie zaczyna wzbudzać we mnie niechęć. Jak się okaże- słuszną.
Jak podadzą wino, to jeszcze może być ciekawie...
Zastanawiam się, co będzie sie tutaj działo, jako że ów trunek to ma być "wino bez limitu"???
(O limitach różnego typu jeszcze będzie nieraz mowa w tej opowieści).
Olać to. Zbliżamy się bowiem do wrót - przesmyku pomiędzy wyspami, za którym ukaże sie zaraz pierwszy widok na cel tego rejsu...
CDN...