napisał(a) Fatamorgana » 03.12.2009 23:18
W uzupełnieniu...
Niby nic tam w tym Bibinje nie było specjalnego- ot kawał kamienisto-wybetonowanego brzegu, ale spokój i cisza jakie tam były, oraz widok pływających jachtów, wysp i łodzi sprawiał, ze ruszać nam się stamtąd nie chciało. Ale ile tak nieaktywnie można tkwić w jednym miejscu? Zresztą jeszcze mnie skóra nie przestała szczypać po Paklenicy a tu jeszcze większy upał panował, więc w trosce o ciało zrezygnowałem z plażowania i zająłem się gotowaniem, sprzątaniem wozu i czymś tam jeszcze. Przy okazji obserwowałem poczynania dwóch dziadków- budowlańców, wykańczających obok nową budkę dla właściciela kampu. Dziadki były dobrymi fachowcami, ale mieli te same "skazy", co większość pracowników tej branży, czyli czasami szli na łatwiznę (cięli płyty g-k szlifierką kątową tworząc chmury pyłu !) ale najzabawniejsze było to, że jak już się rozliczyli za kolejny etap prac a szef Kero sobie gdzieś pojechał, to zaraz jeden nich ruszył po "materiał". A ten materiał okazał się browarkiem, który zaraz też ochoczo z rączki do rączki sobie podali (tak żeby nie było widać) i rozpoczęli spożywać, udając, że pracują i chowając się w cieniu wnętrza budki. Samo życie!
Ale goście byli bardzo w porzo. Jak potrzebowałem przyciąć gałęzie, bo mi rysowały dach wozu przy wietrze, to mi bez problemu pożyczyli piłę. Przyjrzałem się co, jak i czym robią i przypomniały mi się zaraz moje działania co wywołało uśmiech na twarzy. Swój swego szybko wyczai, więc wdałem się w krótką pogawędkę, jako że sam prowadzę od dawna małą firmę o profilu budowlano-wykończeniowym.
Goście mieli znakomitą ukośnicę Makity (wartą u nas ponad 2500 zł.), ale przede wszystkim byli z tzw. starej szkoły, czyli fachury, które cenią bardziej precyzję wykonania niż wyścigi na czas. Ponieważ i ja jestem z podobnej szkoły, więc łatwo było o bezpośredni kontakt. Ucieszyli się nawet, że ktoś przyjezdny z branży (podobnie jak i ja robili "niemal wszystko") przyszedł w ten upał i z nimi pogadał. Mieli przez to kolejną okazję do przerwy...
Jednak głównymi moimi rozmówcami byli Czesi. W 2 rodziny zasiedlili najlepsze miejsca pod drzewami i zawiadywali pod nieobecność szefa wszystkim, nawet inkasowaniem opłat od nowoprzyjezdnych. Tyle że tych nowoprzyjezdnych jakoś wybitnie mało było, co tylko na cieszyło, bo był to chyba nasz najspokojniejszy pobyt na kampie na przestrzeni dłuższego czasu. Luftu i luzu było tak dużo, że przemieszczaliśmy się z gratami tak jak przesuwający się cień pod drzewami zachęcał. W ciągu 3 dni pojawili się tylko szwajcarscy studenci busem, oraz para makaroniarzy dziwnie się zachowujących (chyba naturyści) i jeszcze jacyś Czesi.
W pobliżu startowały samoloty z lotniska pod Zadarem, więc była okazja popatrzeć na te stalowe ptaszydła. Ale pod koniec pobytu było najlepsze. Przeleciała bowiem cała eskadra myśliwców i to robiąc taką ładną pętlę na niewielkiej wysokości. Ufff! Jak na pokazach lotniczych, które polubiłem odwiedzać.
Ante z synami podjechał jeszcze w sobotnie popołudnie i bardzo dobrze zrobił, bo właśnie wtedy dowiedziałem się od niego najwięcej. Mianowicie oprócz wieści o samy Zadarze i okolicach, najważniejsza wiadomością było to, że w owym tłocznym i ruchliwym Zadarze, w samym pobliżu centrum, znajduje się duży i gratisowy parking (tuż obok szpitala miejskiego, czyli bolnicy!), na którym można spokojnie zostawić wóz z gratami (co w niejednym miejscu w Europie byłoby ryzykowne). Gdy się kilka razy wybieramy do Zadaru, lub chcemy zostawić wóz na cały dzień (w przypadku rejsów), to oszczędności z tego tytułu dają się już odczuć, bo strefy płatnego parkowania wszędzie wokół wołają często i gęsto o haraczyk, zaś koleś z czytnikiem- skanerem regularnie obchodzi ulice i... nie żałuje mandatów- co sam widziałem.
Wracając do Czechów... Ten który robił za szefa był taki dość surowy i zasadniczy, ale dało się z nim pogadać.
Ani się obejrzałem, jak sobota się zaczęła chylić ku końcowi a tu przecież jeszcze wyspy czekają, no więc na spokojnie pojedziemy sobie teraz na nabrzeże kupić bileciki na stateczek wycieczkowy, mając oczywiście nadzieję, że nas tłum nie zgniecie na tej łupinie w trakcie rejsu, ani nikt nie wypchnie nas do wody.
No to do Zadaru! A w Zadarze...
Na przystani trafiamy na kilka stoisk z "Kornati excursions". Pytanie którą firmę wybrać wydaje się zasadne, bo każda ma nie tylko inną krypę (łajbę), a im która większa, tym bardziej "dziki" tłum się na niej upakuje. Są też różnice w ofertach.
I nie chodzi o to, że ryba na obiad będzie z ościami czy bez, ale o trasę i planowany postój oraz jego długość. Zauważyłem jednak, że ci wszyscy naganiacze nie są zgodni w swoich opisach wycieczki. Jedni gadali, że woda w jeziorze na wyspie Długi Otok jest słona, inni zaś, że słodka. Jedni coś tam pitolili o wioskach indiańskich z filmu o Winnetou, zaś inni nie wiedzieli nic o czymś takim na Kornatach. Nie znoszę takiego bałaganu informacyjnego, ale widać życie i turyści jeszcze nie zmusili tych Chorwatów do precyzyjnego podawania takich informacji. Mnie interesowało tylko jedno- zobaczyć słynne klify i połazić po nich oraz wykąpać się pod nimi.
Tutaj jednak też nie było zgodności w opisie, bo u jednych postój na 3 godz. miał być w jakiejś zatoczce pod klifami, a u innych miał być na przystani, a kąpiel w owym słodko-słonym jeziorze. W końcu zgłupiałem i wybór padł na jedną firmę, bardziej ze względu na zdolności negocjacyjno- personalne pewnej miłej damy, która świetnie mówiła po angielsku jak i po włosku. Najważniejsze było jednak coś całkiem innego. Dzięki niej złapałem kontakt na człowieka, który o dowolnej porze roku mógł mnie zabrac w prywatny- całkiem własny rejs na Kornati, bez tej tłumnej otoczki i psującego nastrój rozgardiaszu. To było to, czego szukałem- wyjścia z tego zaklętego turystycznego koła biznesu i znalezienia możliwości poznania tylko dla siebie, na własny użytek, bez dzielenia czasu i planów na drobne- pomiędzy przymus standardowej trasy dla gromady wycieczkowiczów i masowy ruch turystyczny, oraz bilans finansowy firmy-przewoźnika.
Pani Elza obiecała nazajutrz po rejsie skontaktować mnie z właścicielem łodzi motorowej. Wielka szkoda, że pani Elza była tylko sprzedawcą wycieczek wolałbym żeby była przewodnikiem na statku i lądzie, bo była do tej roli stworzona. Umiała mówić barwnie i ładnie, z polotem- inaczej niż tamten naganiacz z Paklenicy, który ślinił się i dukał ( i jeszcze chciał za to 150 kun więcej) trzy po trzy, "plącząc się w zeznaniach".
Jak dobrze, że postanowiłem tutaj kupić tę wycieczkę. Trafiłem na rzetelną i właściwą osobę, dzięki której dostałem nieoceniony kontakt.
Zobaczymy co rejs przyniesie.
Obiecywali mini- śniadanie, obiad z mięskiem i rybą i... napoje oraz wino bez ograniczeń!