Leniuchowało się przyjemnie, ale zew przygody każe jechać dalej!
Około 20 kilometrów od Ulcinja znajduje się wioska
Šas. A właściwie
Shas, ponieważ wszyscy mieszkańcy są Albańczykami. Wszyscy także wyznają islam, co akurat nie musi być zasadą, ponieważ w gminie są miejscowości zamieszkałe wyłącznie przez Albańczyków-katolików.
W takiej sytuacji nie dziwi, że przydrożny pomnik ma napis tylko w języku albańskim:
Tekst brzmi mniej więcej tak:
Na cześć naszych przodków Ilirów, którzy zbudowali miasto Shas, dowód (potwierdzenie) naszej kultury albańskiej.
I tu pojawia się pewien problem, bowiem kilkaset metrów od tego miejsca należy podejść ścieżką w górę i dostaniemy się do ruin średniowiecznego miasta
Svač. Był to ośrodek państwa Zeta, a te założyli Słowianie, a nie żadni Ilirowie. Zatem albo mamy tutaj propagandowe przekłamanie albo chodzi o współczesną wioskę, która jest znacznie młodsza i ją faktycznie mogli zbudować Albańczycy. Tylko czemu stoi w miejscu, które prowadzi do miejscowości słowiańskiej?
Idziemy w leśne pustkowie. Okolica mocno zadrzewiona, mijamy boisko.
A potem spotyka nas największe rozczarowanie w czasie całego wyjazdu: zamknięta brama i tablica informująca, że teren jest niedostępny do końca 2019 roku. Powód? Przygotowanie do odwiedzin przez turystów. Do tej pory turystom "nieprzygotowanie" nie przeszkadzało... Stojąca przy drodze budka sugeruje, że w przyszłości zapewne pojawi się tu i obsługa biletowa.
Jestem wściekły! Co prawda brama nie jest wysoka, ale nie wiem, czy nie mają tam jakiś psów albo cieciów, a jeden mandat podczas wyprawy już zapłaciłem. Pozostaje obejść się smakiem... Robię tylko zdjęcie wystających nad drzewa ścian jednego z kościołów lub klasztorów. Trzeba będzie kiedyś zrobić drugie podejście.
Na osłodę serwujemy sobie widoki, bowiem wjeżdżamy na pobliskie pasmo
Rumija. Na razie można popatrzeć w dół, w kierunku morza (z powodu kiepskiej przejrzystości praktycznie go nie widać).
Przy samotnym, opuszczonym budynku spotykam wystraszone stado owiec. Spokojnie, nie zjem was. Przynajmniej nie tym razem.
Tam musimy dotrzeć - na grań. Wbrew wrażeniu akurat te szczyty nie są jakieś bardzo wysokie - wznoszą się na 600-650 metrów nad poziom morza.
Po kilku minutach dojeżdżamy do punktu widokowego umieszczonego na ostrym zakręcie. Z przodu wyłania się panorama
jeziora Szkoderskiego z albańskim brzegiem!
Albańskie wioski i
Góry Przeklęte.
Znów trochę ponarzekam na ciężkie powietrze, ale widoki i tak są ładne. W dole sporo małych wysepek.
Dojechaliśmy tu drogą R-15, którą można dojechać wzdłuż jeziora aż do Virpazaru. Ponoć jest wąska i dość niebezpieczna, przejazd nią zajmuje bardzo dużo czasu. Tym razem to nie nasz kierunek, ale może w przyszłości się ją wypróbuje.
Obok zakrętu znajdują się jakieś nadajniki, dzięki czemu z dołu miejsce to jest łatwe do zidentyfikowania.
A z innej bajki - około 350 metrów na wschód przebiega granica czarnogórsko-albańska. Jesteśmy więc na samym skraju kraju. Nie widać słupków granicznych, ale z całą pewnością najbliższa przełęcz leży już w Albanii.
Jeszcze spojrzenie w kierunku południowym - jeśli dobrze się przyjrzeć, to ledwo, ledwo, majaczy brzeg Adriatyku. A to przecież jedynie 20 kilometrów od nas.
Pora wracać w dół. Podczas zjeżdżania cały czas towarzyszy nam widok na charakterystyczną górę w kształcie kopca, który trochę przypomina mi zarośniętą wersję Devils Tower z filmu
Bliskie spotkania trzeciego stopnia .
Kopiec okazuje się nazywać
Vladimir i mierzyć zawrotne 486 metrów. Inna charakterystyczna rzecz w okolicy to dwujęzyczne drogowskazy.
Vladimir nosi nazwę również osada przy skrzyżowaniu z główną drogą. Ktoś był dowcipny i ją przekreślił, a w zamian napisał
Putin . Tylko wersja albańska nie pasuje, bo to jakieś
Katërkollë.
Stąd do przejścia granicznego jest tylko kilka kilometrów. Kolejka samochodów mniejsza niż dwa lata temu, więc dość rychło pojawiamy się przed budynkami odpraw. Na wzniesieniu patrzy się groźnie wyglądająca stara wieża obserwacyjna.
Kontrola jest przeprowadzana z udziałem pograniczników z obu krajów, więc w praktyce wygląda to tak, iż Czarnogórcy za bardzo się wyjeżdżającymi nie interesują, a Albańczycy załatwiają turystów bardzo szybko. I w ten sposób ponownie znaleźliśmy się w kraju dwugłowego orła
.