Sobotni poranek jest słoneczny. Ludzkość przystąpiła do gremialnego suszenia, a ja wyciągam zapasy na dzisiejszy dzień (niektóre targam jeszcze ze Śląska).
Głównym zajęciem dnia ma być moczenie się w basenach termalnych. Dziś dodatkowo odbywają się na nich zawody, końcówka jakiegoś triatlonu. Umęczeni zawodnicy są tuż przed metą zmuszani do rozmaitych czynności: piłowania drewna, skakania po ściance czy wspinania się po linie na oczach roznegliżowanych kibiców.
Wszystko filmuje TVP.
Przez kilka godzin utrzymuje się letnia pogoda, ale licho nie śpi.
Po południu znowu się zaciąga, przychodzi burza, ratownicy wyganiają ludzi z wody.
Ledwie wróciliśmy na kemping, a... tak, walnęło z grubej rury, tfu, chmury! To niesamowite! Ostatni deszcz przeżyliśmy dwa tygodnie wcześniej - na Węgrzech. Potem kilkanaście dni pięknej pogody, wracamy do kraju papryki i, jak na zamówienie, znów leje, grzmi, podtapia... To nie może być przypadek, chyba Bóg nie kocha Orbána i spuszcza plagi na jego poddanych. Tylko dlaczego przy okazji obrywa się także turystom??
Momentami jednocześnie padało i świeciło słońce... Na szczęście tym razem namiot lepiej zniósł te pieszczoty.
Mimo wszystko do miasta także dzisiaj pojedziemy samochodem. Ulice mokre, niektóre pozalewane. Słychać wycie syren strażackich. Do Penny Marktu ciężko dojść suchą stopą. W sumie i tak tam nie wejdziemy - w środku tłum Cyganów i wypitych żuli, a działa tylko jedna kasa.
Tuż przed zachodem słońce znajduje dziurę w chmurach i przez chwilę ładnie doświetla cerkiew unicką. To jedyna świątynia w Nyírbátor do której nie udało mi się zajrzeć do środka.
Wieczór spędzamy w zadaszonej kempingowej świetlicy wraz z dużą grupą wesołych Węgrów (na dworze oczywiście lało). Towarzystwo trunków nie oszczędza, więc powoli się wykruszają. Po godzinie zostają najbardziej wytrzymali. Jeden z najmocniej wypitych Madziarów poczuł chęć bratania się i częstował arbuzami, proponował również nocny wypad na (zamknięte) baseny aby popływać . Wyperswadowaliśmy mu to razem z jego trzeźwą koleżanką .