Dwunasty dzień objazdówki po Bałkanach i okolicach. Dzisiaj mamy do przejechania ponad 400 kilometrów, czyli jeden z najdłuższych odcinków na całej wyprawie.
Autostradowe przejście między Macedonią i Serbią to najbardziej oblężony punkt przekraczania graniczy w czasie wyjazdu. Można tu łatwo utknąć nawet na kilka godzin. My też wsiąkamy na... nieco ponad 20 minut. Cała odprawa idzie wyjątkowo sprawnie, Serbowie nawet nie chcą patrzeć na dokumenty. Jestem w lekkim szoku, ale generalnie wszystkie granice przekraczane były bezproblemowo.
W Serbii czeka miła niespodzianka, bo wreszcie ukończyli oni całą autostradę A1 z północy na południe (z wyjątkiem krótkiego odcinka obok Belgradu). Zamiast wlec się przez wioski i miasteczka można nacisnąć pedał gazu. Normalnie to lubię jeździć prowincją, ale nie dziś, gdy liczy się przede wszystkim czas, zwłaszcza, że wskutek zatrucia pokarmowego w Skopje ciężko mi się skupić za kierownicą.
Ruch na autobanie jest raczej niewielki. Normalnie pełno tutaj Turków i Kurdów pędzących z jednej ojczyzny do drugiej, ale widać, że lipiec to nie okres wędrówek azjatyckich ludów.
Stacja benzynowa
Gazpromu. Serbowie kochają Rosjan i ich firmy też. Chciałem w ramach zemsty za zamach smoleński nie spuścić im wody w kiblu, ale niestety - sama się spuściła...
Jestem na tyle osłabiony, że robię przerwy częściej niż zwykle. Z parkingu pod Niszem przyglądam się górom na horyzoncie: ciekawe, skaliste wierzchołki.
W cieniu siedzi staruszka w chuście na głowie i z jakimiś tobołkami. Widząc nas podchodzi z woreczkiem, chce sprzedać paprykę i pomidory ze swojego ogródka. Na początku kręcę głową, ale ostatecznie pytam się o kwotę.
- Dwa euro.
Grzebię po kieszeniach, nie mamy takich drobniaków.
- A mogą być dinary?
- Mogą, to nawet lepiej - cieszy się babcia.
- A ile?
- Tyle, ile dacie.
Zbieram kwotę trochę niższą od eurowaluty, staruszka zadowolona pyta się jeszcze, czy nie mamy jakiejś wody, bo ona już nie posiada kompletnie nic. Mamy, małą butelkę wozimy aż ze Śląska. Czekała na ewentualne popijanie tabletek, a skorzystała z niej serbska emerytka. Kobieta wygląda na szczęśliwą, błogosławi nas na dalszą drogę i żegna się wylewnie. Dorobiła sobie trochę, a jej warzywa były tak słodziutkie, że nie pamiętam kiedy ostatnio takie jadłem!
Z autostrady zjeżdżamy dużo dalej na północy i wpadamy z wizytą do
Smedereva (Смедерево). Największą atrakcją położonego nad Dunajem miasta jest potężna twierdza, a mimo to brak jakichkolwiek znaków do niej kierujących. Na szczęście kiedyś już tu byliśmy, więc jadąc na "czuja" udaje nam się podjechać w pobliże murów.
Twierdza należy do jednej z największych w tej części Europy. Wybudowano ją w XIV wieku, aby powstrzymać Turków. Ci jednak zdobyli ją co najmniej dwukrotnie. Większość jej terenu zajmuje ogromny, dzisiaj częściowo zalesiony dziedziniec, na którym znajdowało się chronione podgrodzie. Właściwy zamek ulokowano w jednym z trzech rogów i dodatkowo zabezpieczono wewnętrzną fosą, natomiast z zewnątrz opływał go Dunaj i rzeka Jezava.
Forteca przetrwała kilka wieków we względnie dobrym stanie aż do 1941 roku. W owym czasie służyła Niemcom jako wielki magazyn amunicji i ten nagle eksplodował 5 lipca. Siła wybuchu była tak duża, iż w ziemi powstał krater głęboki na 9, a szeroki na 50 metrów. Zniszczeniu uległa spora część miasta, zginęło dwa i pół tysiąca ludzi. Oczywiście uszkodzone były także mury i wieże, więc trudno się dziwić, że niektóre z nich wyglądają, jakby zaraz miały się przewrócić.
W tym miejscu kończą się
Bałkany, a do końca I wojny światowej kończyła się także Serbia. Za Dunajem leżały już Austro-Węgry, konkretnie węgierski
Banat.
Ten fakt z historii widać do tej pory - w miejscowościach na drugim brzegu (w Wojwodinie) stara architektura nadal bardziej przypomina państwo Habsburgów, a nie Serbię "właściwą".
Ruch na drogach jest niewielki, więc mogę bezproblemowo zatrzymać się nawet na moście. Pod moimi nogami płynie
kanał Dunaj-Cisa-Dunaj.