Dzień 35
19/10/2007 piątek
odległość: 1100 km
trasa: Beograd - SRB / H - Budapest - H / SK - Zvolen - Martin - Zilina - SK / PL - Bielsko Biała - Warszawa
Nie da się ukryć, że kiedy rano wyglądamy za okno, to pada tam dość intensywny deszcz
. Sądząc po ubiorach przechodniów, widać też, że jest raczej chłodno. Słowem, wymarzona pogoda
na zwiedzanie miasta. Jest to o tyle przykre, że w dużej mierze właśnie po to tu przyjechaliśmy. Rok wcześniej, nocując jedynie w Beogradzie, obiecaliśmy sobie, że przy najbliższej okazji przyjedziemy tu na dłużej, aby miasto zwiedzić bardziej dokładnie i szczegółowo. Wobec powyższego teraz mamy dylemat co począć. Można starać się okiełzać deszcz za pomocą parasoli czy peleryn i przystąpić do planu zwiedzania, ale ... można też wykorzystać fakt, że jesteśmy już tylko rzut beretem od domu, i zakończyć naszą wyprawę dzień wcześniej
. Chwilę debatujemy, zerkamy na zegarki, wykonujemy telefon na portiernię, i ... decyzja zapada. Jedziemy do domu
Do zwiedzania Beogradu trzeba będzie zrobić trzecie podejście
.
Rzucamy się z werwą do pakowania. Z dodatkową energią przystępuję do noszenia klamotów, mimo że trasa z pokoju do samochodu jest zdecydowanie najdłuższa na całej wyprawie
Piętro niby trzecie, ale winda chodzi jak by chciała a nie mogła, więc pozostają schody. Lobby hotelowe długie jak bieżnia lekkoatletyczna. Potem kawałek ulicą do zjazdu do garażu hotelowego, w dół wzdłuż pochyłej rampy, i już jest nasz samochód
. I tak razy kilka, plus oczywiście droga powrotna za każdym razem
. Kiedy przemykam kawałek ulicą, utwierdzam się, że tam chłód i jesienna słota. Gdy już prawie wszystko jest w samochodzie, wędrujemy na śniadanie. Czyniąc to mamy możliwość dokładniej przyjrzeć się całości infrastruktury hotelowej, wszak hotel ów to istny rarytas dla takich wielbicieli skansenów jak my
. Aż dziw bierze, że tak nisko go cenią. Za możność spędzenia nocy w przybytku, który spokojnie pamięta czasy wczesnego Gierka, gdzie historyczny klimat nie zmącony jakimkolwiek remontem czy modernizacją jest wciąż wszechobecny, czy to w warstwie wizualnej czy zapachowej, powinni z całą pewnością żądać więcej
. Kiedy wczoraj zobaczyłem radość w oczach Małżonki mej, wywołaną widokiem klimatycznej łazienki oraz równie przytulnego pokoju, to wiedziałem, że to miejsce na długo pozostanie w naszych wspomnieniach. Kiedy dziś podziwiamy resztę korytarzy i salę, w której wydawane są śniadania, to wiem, że to będzie nawet bardzo długo
...
Opuszczając hotel napotykamy jeszcze na dwie atrakcje. Pierwsza polega na tym, że jest problem z płatnością kartą
. O ile na prowincji takowe zjawisko nie budziło mojego większego zdziwienia, o tyle zakładałem, że w mieście stołecznym rzecz nie będzie mieć miejsca. Nic bardziej mylnego. Na szczęście przy trzeciej z kolei karcie maszynka wreszcie sobie 'radzi' i mamy nappy end. Druga atrakcja jest zaś taka, że gdy pani z portierni, z uśmiechem na twarzy, oddaje nasze paszporty, to jestem w stanie doliczyć się całych dwóch (2), z czterech (4) zdeponowanych poprzedniego wieczora
. Po wstępnym 'ping pongu', mam tylko dwa - powinny być cztery - mam tylko dwa - wczoraj zostawiałem cztery, pani wyrusza na poszukiwania. Zastanawiam się, jakie są szanse, że paszporty Lenki i Jasia istotnie gdzieś im 'wsiąkły', ale w końcu pani pojawia się, radośnie machając odnalezioną zgubą. Opuszczając ten wyjątkowy obiekt mam w głowie masę myśli, ale wśród nich jedna jest zdecydowanie dominująca ... nigdy więcej w tym hotelu
...
Z hotelowego garażu wyjeżdżamy prawie w samo południe. Pogoda ciut lepsza. Już nie pada, ale dalej jest pochmurno i chłodno. Mimo początkowego żalu do losu, że nie zezwolił nam dziś na spacer po mieście, teraz pogodzeni już z tą myślą, zaczynamy również oswajać się ze świadomością, że ten dzień będzie również ostatnim w trakcie tej wyprawy
. Nim jednak zagłębimy się w podsumowaniach i dyskusji rodzinnej, robimy małą przejażdżkę po ścisłym centrum miasta. Przypominamy sobie ubiegłoroczną wieczorną trasę, odnajdujemy znane nam miejsca. Dwie rzeczy dziwią, sprawiają wrażenie być mało logiczne. Wydawać by się mogło, że za sprawą historii najnowszej, Serbia i jej stolica powinna być raczej anty-amerykańska. A tu w samym środku miasta wielgaśna reklama amerykańskiego producenta samochodów
, a u jej stóp duży salon tychże aut
. Trochę dalej, wzdłuż głównej ulicy, nomen omen tej samej, przy której dalej straszą pozostałości budynków rządowych zniszczonych podczas amerykańskich nalotów w 1999 roku, ulokowana jest amerykańska ambasada. To, że położona jest tak blisko miejsca bombardowań to rzec można psikus historii, ale tego jak jest zabezpieczona, już raczej nie da się tak samo wytłumaczyć. Na tle ambasady USA znajdującej się w Warszawie, było nie było w kraju sojuszniczym, otoczonej płotem i innymi zasiekami, ta tutaj, znajdująca się przy samej ulicy, do budynku której wejście prowadzi prosto z chodnika, wydaje się być wprost idealnym obiektem dla wszelakiej maści terrorystów czy zadymiarzy
.
amerykański imperializm atakuje
Docieramy do autostrady przecinającej miasto w linii północ-południe i obieramy kierunek jazdy na Novi Sad. Aż chciałoby się, aby stolica Polski też miała choć taką arterię, pozwalającą na sprawne przemieszczanie się pomiędzy centrum i peryferiami. Jeżeli założyć, że droga ta jest tu już od kilkunastu lat, wszak podczas 'radosnych' rządów Milosevica raczej nie powstała, to tym bardzie wstyd, że u nas nad Wisłą panuje niemoc, w ramach której nie można wyjść z fazy debaty i projektowania przebiegu trasy. Co prawda autostrada prowadzi dalej na Zagreb, a po zjechaniu na Novi Sad jest już bardziej 'po polsku', czyli droga znajduje się w niekończącej się rozbudowie, to jednak jazda mija całkiem sprawnie. Tu i ówdzie czają się panowie z radarami, ale my trzymając się żelaznej zasady nie przekraczania (znacznie
) dozwolonej prędkości, nie stanowimy dla nich obiektu godnego zainteresowania. Krajobraz wypłaszcza się niemiłosiernie, co powoduje, że jazda pozbawiona widoków jest monotonna. Atrakcją staje się za to wyprzedzanie pojedynczych tirów, podążających podobnie jak my ku węgierskiej granicy. Wynika to głównie z tego, że ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, powyżej 80 km/h samochód staje się wielce 'wołowaty' i z wielkim trudem rozpędza się do 110 km/h
, powyżej których nie ma mowy go rozbujać. Wyprzedzanie dowolnego tira odbywa się zatem w sposób karykaturalnie powolny, wymagający około dwóch kilometrów wolnej przestrzeni
W pierwszym momencie tłumaczę to sobie czołowym wiatrem, skutecznie hamującym nasz pojazd. Kiedy jednak stwierdzam, że takowego brak, winą za zaistniały stan rzeczy zaczynam obciążać zabrudzony filtr paliwa. Jak się okaże po powrocie do domu i po kilku wizytach u mechaników, rzeczywistym sprawcą tego spadku mocy jest pompa paliwa, która w skutek tajemniczego 'rozsynchronizowania się' podaje paliwo zbyt wcześnie ...
Do granicy SRB / H docieramy koło 15:30. Jeszcze tylko tankowanie na ostatniej stacji po serbskiej stronie i ustawiamy się w niewielką kolejkę na przejściu. Serbski posterunek osiągamy dość sprawnie, bo po około 10 minutach. Szybkie spojrzenie w paszporty i przemierzamy ziemię niczyją przy samej fizycznej granicy obydwu państw. Po stronie węgierskiej niespodzianka, bo mimo iż do bramek celno-paszportowych jest jeszcze całkiem daleko, to koniec kolejki samochodów do nich ustawionych znajduje się już przed nami
. Karnie ustawiamy się w ogonku i czekamy na dalszy rozwój wydarzeń. Postęp jest, ale bardzo powolny i minimalny. Najdziwniejsze jest to, że kolejka dla obywateli EU, w której stoimy, w 99% składa się z Węgrów w pustych samochodach
, co więc zatem zajmuje tyle czasu:?: Kiedy tak stoimy, po kilkudniowym zatwardzeniu Jasiek decyduje się czas nam umilić 'porodem' tego, co do tej pory nie chciało ujrzeć światła dziennego
. Na rękach u Małżonki wije się i drze w niebogłosy. Zjawisko to dziwne, wszak zwyczajowo cały proces przebiega u niego sprawnie i bez dodatkowych 'urozmaiceń'. Kiedy jednak zaniepokojeni i zaciekawieni podglądamy 'owoc' tego jego wysiłku, to w pełni rozumiemy skąd ten burzliwy przebieg. Mówiąc krótko i po żołniersku, nawet słoń by się nie powstydził
.
po serbskiej stronie
welcome in the EU
Po dobrych 50 minutach docieramy do bramki. Jasiek zmęczony ale szczęśliwy odpoczywa w swoim foteliku, Lenka z zaciekawieniem pyta o wszystko, co pojawi się kręgu jej zainteresowania. Mając przed sobą samochód właśnie odprawiany, zaczynam rozumieć skąd ta kolejka. Pani pogranicznik, oprócz przeglądania paszportu, każe podnieść klapę silnika oraz otworzyć bagażnik, który sama z uwagą ogląda. Na nasz widok, nie patrząc nawet do paszportów, wskazuje jedynie specjalne stanowiska kontrolne znajdujące się z boku, i spoglądając na stojącego obok młodego adepta służby celnej, używając języka angielskiego, stwierdza beznamiętnym głosem, że kolega dokona rewizji
. Podjeżdżamy we wskazane miejsce, do którego podchodzi również pan celnik. Na jego wskazanie na tylnią klapę otwieram ją i z ciekawością patrzę na jego twarz, na której pojawia się coś w rodzaju przerażenia
. Ewidentnie widok wypchanego po brzegi bagażnika nie nastroił go zbyt optymistycznie
. Wzorując się na innych rewidowanych przy sąsiednich stanowiskach, zaczynam wyjmować zawartość i układać ją na specjalnych ławkach. Czynię to jednak nad wyraz powolnie, nosząc po jednej rzeczy na raz. Skoro już tyle wyczekaliśmy się w tej kolejce, to niech i pan celnik też trochę sobie poczeka
. Kiedy na ławkę trafia pierwsza większa torba, pan rewident, jakby tylko na to czekając, rzuca się do jej rewizji. Ręką opatrzoną w gumową rękawiczkę nurkuje do samego dna i tam czegoś szuka. Ponieważ nie znajduje, wyciąga, po czym daje znać, żeby otworzyć bagażnik dachowy. Tak też i czynię, podobnie jak poprzednim razem bacznie patrząc na wyraz jego twarzy. Przerażenie pogłębia się
. Podobnie jak poprzednio, powoli wyjmuję pojedyncze drobiazgi, a kiedy na ławkę trafia pierwsza z toreb, zostaje przeegzaminowana przez naszego rewidenta. Po ponownym pudle widzę, jak pan celnik odbywa krótką konsultację ze starszym kolegą. Na ich twarzach widać zakłopotanie. W samarytańskim odruchu podchodzę do nich i pytam się, czego poszukują, bo może będę w stanie im pomóc
. Po dalszej chwili namysłu z ich strony, słyszę OK oraz widzę pantomimę wskazującą, że można zamykać. Panowie odchodzą, a ja zabieram się za pakowanie wyjętego dobytku. W chwilach przerwy spoglądam na sąsiednie stanowiska i widzę jak tam panowie i panie celnicy, z latarkami w rękach zaglądają w zakola i inne zakamarki rewidowanych samochodów. Zastanawiam się czemu zawdzięczać taką ich skrupulatność
Czyżby spodziewali się jakiejś inspekcji z Brukseli
... Kawałek za przejściem znajduje się punkt sprzedaży winietek autostradowych, w którym takową nabywamy. Umieszczamy na szybie zgodnie z instrukcją i ruszamy dalej, kierując się autostradą na Budapest. Jest godzina 17:30, co oznacza, że forsowanie granicy SRB / H zajęło nam równo 2 godziny
... absolutny rekord na całej trasie tej wyprawy. Zastanawiamy się na ile to my mieliśmy dziś takie 'szczęście', a na ile te powitania w EU tak teraz wyglądają
granica sforsowana
...
Wkrótce po opuszczeniu granicy zmierzcha. Droga prosta i płaska jak stół. Aż się prosi, aby tu lekko depnąć, nawet li tylko w ramach panującego ograniczenia lub lekko ponad. Ale nic z tych rzeczy. Nasz pojazd dziś pojedzie maksymalnie 110 km/h, a jak jest jakiś długi zjazd, to jest szansa, że i do 120 km/h da się go rozbujać
. Cóż zrobić. Trzeba się z tym pogodzić, mając nadzieję, że problem się nie pogłębi, wszak przed nami nocna jazda. Na przedmieścia Budapestu docieramy koło 19:00. Nie jedziemy na obwodnicę miasta, tylko cały czas prosto. Kawałek za tym skrzyżowaniem zjeżdżamy do centrum handlowego Auchan, a tam namierzamy cel naszego postoju, czyli placówkę McDonalds. Lenka jest wiernym wielbicielem tego zakładu gastronomicznego z 'literką M', którą zawsze wypatruje z oddali ze skutecznością godną jastrzębia. Wizja wizyty w tym przybytku zawsze sprawia jej dużo radości, ale to co przeżywa dziś śmiało można określić mianem euforii. Ja bynajmniej Lenki
TAK cieszącej się z czegokolwiek nie pamiętam
. Zajeżdżamy na parking i udajemy się do środka. Tam okazuje się, że w bratniej krainie języka migowego napotykamy na trudne do pokonania problemy w skomunikowaniu się
. Dopiero przy pomocy innych tambylszych klientów oraz przybyłego z odsieczą kierownika zmiany udaje się osiągnąć porozumienie
.
Parking opuszczamy koło 20:00 i jedziemy ku centrum miasta, aby je następnie przeciąć i obrać kierunek na północ. W naszych głowach i w naszej dyskusji do głosu dochodzą dwa rodzaje wspomnień związanych z Budapestem. Ja przypominam sobie lipiec 2007, kiedy byłem tu kilka dni służbowo. W tym okresie całą naszą część Europy ogarnęła fala upałów, co w stolicy Węgier oznaczało temperatury dochodzące w ciągu dnia do 40 st C i wieczorne ochłodzenia do 30 st C
. Drugi wątek, tym razem już wspólny, to wrzesień 2006, czyli powrót z BG. Tak się składa, że tym razem jedziemy przez miasto tą samą trasą, którą rok wcześniej też przemierzaliśmy. Różnica jest podstawowa ... tempo przejazdu. To, co teraz pokonujemy ciągłym i płynnym przejazdem, wtedy wymagało dwóch przerw. Jednej na nakarmienie Jasia, który zgłodniał w 20 minut po opuszczeniu kwatery, i drugiej na jego przewinięcie, co było zapewne skutkiem wcześniejszego dokarmienia
. Na tym przykładzie utwierdzamy się w naszych wcześniejszych obserwacjach, że podróżowanie z 1 1/2 rocznym Jasiem na tle podróżowania z 1/2 rocznym Jasiem jest czynnością niewspółmiernie prostszą i mniej skomplikowaną, oraz że podobnie jak słynny kawał o kozach, może być używane do obrazowego tłumaczenia teorii względności
.
O ile przejazd oświetlonymi ulicami miasta dostarcza młodzieży dodatkowych wrażeń, wyrażanych w wypadku młodszego potomka często powtarzanym 'sieci sie', o tyle ogarniająca nas zewsząd ciemność, która następuje po wyjechaniu za rogatki, skutecznie młodzież usypia. Małżonka dzielnie wytrzymuje w postanowieniu dotrzymywania mi towarzystwa aż do granicy H / SK, ale potem i ją zmaga sen. Kilometry mijają spokojnie, ale systematycznie i miarowo. Na podjazdach samochód wykazuje anormalny brak mocy, który zmuszony jestem uzupełniać przez niższe niż zwykle zmiany biegów. Kiedy po kilku godzinach zbliżamy się do przejścia SK / PL w Zwardoniu, na przydrożnych samochodach pojawiają się pierwsze oznaki śniegu. Samo przejście spowite lekką mgiełką wyłania się z niej niczym w horrorach. Inna rzecz, że ilekroć tędy przejeżdżam, to zadaję sobie pytanie bez odpowiedzi, na jaką cholerę w dobie strefy Schengen wybudowano tu taki wielgaśny terminal
Pomijam taki drobny szczegół, że póki co nie ma tu jeszcze odpowiedniej drogi dojazdowej, ani od strony SK ani PL, ale ta, jak widać, stale się buduje, więc za lat kilka, jak dobrze pójdzie, może będzie. Tyle, że kogo tu będą obsługiwać
Przecież to będzie stało puste
Czyli na co to zbudowano
Zjazd od Bielska przebiega sprawnie, głównie dzięki wybudowanym już i oddanym do użytku odcinkom drogi ekspresowej. W centrum wizyta w bankomacie i pierwszy od pięciu tygodni kontakt z ojczystą walutą
oraz ... pierwszymi tej jesieni płatkami śniegu spadającymi mi na głowę
. Za miastem, można rzec, wręcz sypie, tyle że jest 1,5 st C, więc wszystko się natychmiast topi. Nie zmienia to jednak ogólnego wrażenia, że począwszy od opuszczenia Sarandy, w ciągu ostatnich kilku dni, mieliśmy ekspresowe przejście od lata przez jesień do zimy
. Lenka wybudzona ze snu, stwierdza, rzecz jasna, że 'hurrra, śnieg, będziemy bałwana lepić'. Nam jednak jest mniej do śmiechu. Przed Katowicami postój na tankowanie zdrożałego od naszego wyjazdu paliwa
oraz karmienie zgłodniałego podczas drogi z Budapestu Jasia. Śnieg czas jeszcze jakiś prószy, ale na szczęście za Katowicami robi się ponownie sucho.
Do stołecznego miasta i od domu docieramy jeszcze w ciemnościach nocy. Kiedy jednak noszę najniezbędniejsze klamoty, dzień powoli budzi się do życia. Misterny plan zakłada ułożenie młodzieży do łóżek i chwilę drzemki dla zmęczonych nocną jazdą rodziców. Wdrożenie planu okazuje się jednak nie możliwe, gdyż młodzież wyspana w czasie jazdy i pobudzona powrotem na swoje 'śmieci', wykazuje się szczególną żywotnością. Radzi czy nie, zmuszeni jesteśmy rozpocząć pierwszy dzień po wyprawie bez zbędnej zwłoki
. Aby lepiej zwalczać senność rzucamy się w wir wszelakich robót. Małżonka chwyta za odkurzacz i usuwa powstałe, jej zdaniem, tony kurzu. W między czasie rozbudza również pralkę ze snu zimowego
. Ja przystępuję do całkowitego rozpakowania samochodu. Raz po razie noszę jego zawartość do domu, dziwiąc się jak ten samochód to wszystko pomieścił i wagowo wytrzymał
. Samych pamiątek w płynie
tacham ze trzy skrzynki, przy każdej delektując się jej wagą
. Z chwili na chwilę widzę, jak tył samochodu podnosi się i wraca do normalnego położenia. Zdejmuję z dachu bagażnik, myję go wspólnie z Lenką i odkładam do piwnicy. Jemu też należy się odpoczynek
, przynajmniej do czasu kolejnych wakacji i kolejnej wyprawy. Zabiegom kosmetycznym podlega również sam samochód. Albańskie błoto systematycznie znika z powierzchni lakieru
. Trochę go szkoda. Ale nic to. Za rok pojedziemy po nowe
...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.