Dzień 23
07/10/2007 niedziela
odległość: 180 km
trasa: Sv Stefan - MNE / AL - Shkodra - Tirana
W ramach nominowania wybranych dni na zwycięzców w różnych kategoriach, ten dzień bez wątpienia należałoby typować na zdobywcę tytułu 'najbardziej nieudanego dnia ze względu na złą pogodę'
. Pogoda nie była makabryczna, acz na tyle podła, że realizacja trzech kluczowych punktów programu skutecznie straciła sens
. Tłumaczyliśmy sobie, że miała ku temu prawo po tylu pięknych i słonecznych dniach. Pocieszaliśmy się również tym, że ten dzień i tak był pomyślany jako rekonesans, a na właściwe zwiedzanie planowaliśmy przyjechać tu kolejny raz, na dłużej, w najbliższej przyszłości. Niedosyt mieszający się ze złością wynikającą z niemożności zrealizowania misternie ułożonego planu mącił jednak nasz dobry nastrój. Ale cóż było robić jak tylko przeboleć to jakoś i wierzyć, że kolejny dzień nie będzie chciał włączyć się do rywalizacji w tej kategorii
...
O poranku, po kilku dniach przerwy, budzik wraca do pełnienia swych obowiązków i skutecznie podrywa nas na nogi. W odróżnieniu od innych dni przejazdowych, dziś mam dosłownie pod górkę podczas noszenia klamotów do samochodu, gdyż nasz pokój znajduje się poniżej poziomu parkingu ! Wracając do pokoju po kolejne porcje ładunku, za każdym razem wzrokiem badam niebo i widzę, że na nadmiar słońca na obecną chwilę nie mamy co liczyć
. Na zakończenie żegnamy się z obsługą hotelu dziękując za bezpłatny koncert 'na suficie' i ruszamy w drogę. W Barze wypatrujemy skrzynkę pocztową aby wrzucić doń kartki z czarnogórskiego etapu wyprawy. Jedziemy w kierunku na Ulcinj, jednak kilka kilometrów za Barem odbijamy w lewo na drogę prowadzącą skrótem do wioski Vladimir i dalej bezpośrednio do przejścia granicznego. Dzięki temu manewrowi omijamy Ulcinj, ale skazujemy się na bardziej podrzędną drogę. Żartujemy sobie, że to taki odcinek przygotowawczy przed bezdrożami Albanii
. Wzdłuż drogi ciągną się bujne zielone krzaki, a na horyzoncie wznoszą się góry. Kawałek przed granicą mijamy rowerzystę. Nie jest to jednak zwyczajny lokalny człek jadący z wioski do wioski, ale ewidentnie zapaleniec rowerowy podróżujący na swym mechaniczny rumaku z dalekich krain, gdyż jego rower obładowany jest sakwami wypełnionymi dobytkiem. Kiedy go widzę, natychmiast przypomina mi się relacja z wyprawy rowerowej po Bałkanach, która jako jedna z pierwszych rozpalała mą wyobraźnie i sugerowała miejsca, które warto odwiedzić w tym rejonie świata ...
http://www.sakwiarz.pl/wyprawy/2004/index.php
Do przejścia granicznego podjeżdżamy bezpośrednio za autokarem obsługującym trasę Ulcinj - Tirana. Nasze obawy budzi to, że za sprawą odprawy jego pasażerów nasz pobyt na granicy wydłuży się nieco. Pierwsze oznaki zdają się to potwierdzać. Z autokarowego bagażnika podróżni wydobywają swoją własność, wśród której, oprócz zwyczajowych walizek, siatek i dużych toreb, tak dobrze znanych bywalcom bazaru na warszawskim stadionie XX-lecia lub licznych podobnych w wielu miejscach Polski, obecne są również miski, garnki, czy pudła różnych rozmiarów. Kiedy tak patrzymy na to i w myślach obliczamy ile czasu może się zejść na odprawie tego wszystkiego, zza autobusu wychodzi czarnogórski pogranicznik i ruchem ręki pokazuje, że możemy śmiało jechać dalej, bez kontroli, na stronę albańską. Z oddechem ulgi wykonujemy to zalecenie. Po minięciu słupków wyznaczających fizyczną granicę obu państw dojeżdżamy do krótkiej kolejki samochodów czekających na wjazd do Albanii. W porównaniu z kolejką oczekujących na wyjazd, ta nasza wydaje się niczym. Jednak i tu natrafiamy na preferencyjne traktowania, gdyż tym razem albański pogranicznik machając ręką zaprasza nas do objechania stojących przed nami samochodów i ustawienia się koło niego. Po lekturze relacji z tego przejścia zasadniczo wiem, co mam czynić dalej
. Po pokazaniu paszportów temu, który na nas machał, udaję się do okienka w pobliskim kontenerze-baraku, w którym celnikowi podaję dowód rejestracyjny mego samochodu. Po paru chwilach pisania i kilku pytaniach pomocniczych, wraz z dowodem dostaję kartkę formatu A5, stanowiącą zaświadczenie o wwozie samochodu na terytorium Albanii. Jak ważna to kartka mogę się przekonać na własne oczy i uszy jeszcze przed opuszczeniem przejścia, gdyż w międzyczasie na pasie dla wyjeżdżających wywiązuje się emocjonująca debata między pogranicznikiem a turystą z Chorwacji, który poproszony o jej oddanie, z dziecinną bezradnością odpowiada, że jej nie ma
czarnogórski posterunek graniczny
Przed opuszczeniem przejścia podjeżdża do nas jeszcze ów rowerzysta, który dzięki preferencyjnemu potraktowaniu przez służby graniczne równie szybko jak my pokonał granicę. Jego pytanie dotyczy wymiany walut, wszak mamy niedzielę, banki w mieście pewnikiem są zamknięte, a na przejściu kantoru brak. Odpowiadam mu zgodnie z prawdą, że zamierzamy w Shkodrze znaleźć bankomat i z niego pobrać leki, stanowiące lokalną walutę. Nie jestem pewien czy ta odpowiedź rozwiązuje jego problem, jednak po chwili każdy z nas rusza swym własnym tempem przed siebie. Kiedy opuszczamy przejście graniczne, spotyka nas pierwsza miła niespodzianka dotycząca Albanii. Z wyczytanych opisów drogi od granicy do Shkodry, wyłaniał się w mojej głowie obraz traktu dość wątpliwej jakości, wąskiego i raczej dziurawego. To, co ukazuje się naszym oczom, nie ma z tym obrazem jednak wiele wspólnego. Droga jest w bardzo dobrym stanie, szeroka, prosta, i znacznie przewyższa swym standardem tą, którą do granicy jechaliśmy od strony czarnogórskiej. Po drodze mijamy małe wioseczki, które acz skromne, to budzą pozytywne wrażenie. Zbliżając się do Shkodry, po prawej stronie na wysokim wzgórzu widzimy ruiny zamku Rozafa. Kawałek dalej, po lewej, dostrzegamy shkoderskie slumsy, z dużą ilością dzieciarni biegającej wzdłuż drogi. Po prawej zaś znajduje się unikalny w swoim rodzaju, drewniany, jednokierunkowy most przez rzekę Bojanę, tą samą, nad którą trzy dni temu jedliśmy obiad w rybnej restauracji
. Oprócz walorów widokowych most ten ma jeszcze jedną ważną misję do spełnienia. Ma dać nam przeprawę na drugi brzeg. Kiedy nadchodzi nasza kolej i samochody stojące przed nami zaczynają na most wjeżdżać, ruszamy i my. Deski pod kołami zdają się trzeszczeć i klekotać podczas przejazdu, ale dzielnie wytrzymują nasze obciążenie.
Tuż za mostem na skrzyżowaniu w kształcie litery T droga w lewo prowadzi do centrum Shkodry, zaś droga w prawo do Tirany. W prawo, z tego miejsca, należałoby również kierować się na wzgórze z zamkiem Rozafa, my jednak w obliczu braku lokalnej waluty decydujemy udać się wpierw do centrum. Z braku mapy, nasza eksploracja miasta odbywa się 'na czuja' tudzież 'na orientację'
.
Pierwsze, co daje się spostrzec, to swoista swoboda, z jaką po ulicach poruszają się wszelakie występujące tam pojazdy, od rowerów i wózków począwszy, a na luksusowych samochodach i ciężarówkach skończywszy. Aby móc się w owej swobodzie odnaleźć, wszelki reguły wyniesione z rodzimego kodeksu drogowego należy, czym prędzej, 'odłożyć na bok' i zacząć imitować postępowanie lokalnych uczestników ruchu drogowego
. W tym ogólnym braku jasnych reguł na pierwszy plan wychodzi szybki refleks i szerokie pole widzenia, połączone z opanowaniem skrajnych emocji. Umiejętności te szczególnie przydatne są w przemieszczaniu się przez ronda i skrzyżowania, rzecz jasna pozbawione świateł, na których co chwila inne samochody próbują wjechać nam pod koła. Ktoś mógłby nazwać to chaosem, i pewnie nie byłby daleki od prawdy
. Jednak w kraju, w którym jeszcze na początku lat 90-tych samochód stanowił egzotyczną rzadkość, a władze nie mogły zdecydować się czy ruch uliczny powinien być lewo czy prawo stronny, trudno spodziewać się, że lawinowy rozwój motoryzacji przebiegać będzie w sposób uporządkowany.
Drugie, co rzuca nam się w oczy to, że w odróżnieniu od obrazków znalezionych przed wyjazdem na internecie, ulice miasta zmieniły swój wygląd
. O ile wcześniej główne arterie były dziurawe, pokryte ubitą ziemią, na krańcach miały zbyt wysokie krawężniki, a po środku sterczały na nich studzienki kanalizacyjne, tak teraz w całości są pokryte nowym, równym, czarnym asfaltem z namalowanymi nań białymi liniami. Stanowi to drugą, miłą niespodziankę jaka spotyka nas w Albanii, i to zaledwie w ciągu pół godziny od poprzedniej
. Obecny na ulicach park maszynowy przedstawia bardzo szerokie spektrum, od starych, wręcz wiekowych, Mercedesów, po współczesne twory przemysłu motoryzacyjnego. Oprócz aut z lokalnymi rejestracjami, można dojrzeć sporo pojazdów z tablicami krajów starej Unii czy nawet stanów USA.
Trzecie, co widać na każdym kroku to, że miasto w bardzo spontaniczny sposób zmienia swe oblicze. Obok starych i odrapanych domów dominują te, których elewacja została odnowiona i pokryta barwnymi kolorami. Obok bloków z czasów dawnego systemu powstają współczesne apartamentowce. Oczywiście sporo pracy pozostaje jeszcze do wykonania, aby miasto nabrało pełnego blasku. Jednak biorąc pod uwagę poziom zapóźnienia, z jakiego następował start kilkanaście lat temu, oraz mając w świadomości, że nowa rzeczywistość polityczno - ekonomiczna nie zawsze była usłana różami, na dotychczasowy dorobek należy spojrzeć z tym większym uznaniem i podziwem
na rondzie ... czujność wskazana
na skrzyżowaniu ... wojna psychologiczna
kino
Kiedy tak jeździmy po mieście, zwracamy również uwagę na to, że mimo niedzieli na ulicach panuje intensywny ruch handlowy, wszak wszelkie sklepy, kramy, i sklepiki są otwarte. Znalezienie bankomatu nie stanowi większego problemu. Komplikacja polega na tym, że w kolejnych dwóch napotkanych maszynach moja karta jest odrzucana
. Szukamy więc dalej i tym sposobem docieramy do bankomatu zlokalizowanego z boku hotelu Rozafa, jednego z większych, o ile nie największego, w mieście. Bankomat 'wypluwa' kilka nowiusieńkich banknotów o nominale 5 000 leków, co szybko okazuje się być dość kłopotliwym szczęściem, z racji problemów z wydawaniem reszty przy regulowaniu płatności.
Opuszczając miasto chcemy udać się na wzgórze z zamkiem Rozafa. Jednak od dobrych kilku chwil dość mocno kropi deszcz i na rychłą poprawę pogody nie zanosi się, co stawia pod znakiem zapytania sensowność takiego posunięcia. Mimo szczerych chęci zobaczenia ruin zamku oraz widoku na okolicę, ostatecznie zwycięża zdrowy rozsądek i pomijając ten punkt programu kierujemy się na Tiranę. Kawałek za miastem zatrzymujemy się na obiad w przydrożnym zajeździe. Lokujemy się na zadaszonym tarasie z widokiem na okolicę, prosimy o kartę, patrzymy w jej zawartość, i ... mamy spore problemy ze zrozumieniem, co jest w niej oferowane
, wszak wszystko jest wyłącznie w języku albańskim. Młody kelner próbuje nam pomóc, ale idzie jak po grudzie. Rzecz jasna, o dogadywaniu się po słowiańsku można zapomnieć. Teoretycznie skuteczny angielski też nie ma specjalnej mocy rażenia, bo tylko nieliczni lepiej lub gorzej go znają, a nasz kelner do nich się nie zalicza. Jest to tym ciekawsze, że dla postronnego słuchacza mówiony albański brzmi jak sepleniony, z kluskami w buzi, angielski. Próbujemy więc po łacińsku, kierując się sugestiami, iż włoski jest tu względnie rozpoznawalny. U nas włoskiego niet, ale francusko - hiszpański mix zdaje się dawać jakieś nadzieje na osiągnięcie postępu w naszej wzajemnej komunikacji. Jednak tylko do czasu. Dopóki omawiamy temat mięsa, fachowe słownictwo wspierając odgłosami wydawanymi przez określone zwierzęta, jakoś idzie. Kiedy docieramy do tematu frytek, bez których wycieczkowy obiad Lenki nie może się obyć, ponownie zaczynają się schody. Słowo ziemniak odmieniane przez poszczególne języki, uzupełniane pantomimą pokazującą krajanie tegoż w paski, nie przynosi spodziewanego efektu. Również nazwa własna McDonald's trafia w próżnię. W desperacji posuwam się nawet do słownictwa rodem z języka germańskiego, czyli do słynnego kartofla, tak wdzięcznie zestawionego w synonim z jednym z braci K, ale to też nie przynosi żadnego skutku. Na całe szczęście słowo pizza przywodzi uśmiech na twarz naszego kelnera. Zmęczeni poszukiwaniem bardziej finezyjnej komunikacji gastronomicznej, idziemy więc tym tropem i takim daniem zaspokajamy swój dzisiejszy głód. A kelner, który przez cały nasz pobyt wkłada w swoją pracę dużo szczerych chęci, zostaje, rzecz jasna, wynagrodzony napiwkiem
.
Kiedy tak siedzimy na tarasie, przed i w trakcie konsumpcji, z ciekawością spoglądamy na przejeżdżające drogą samochody. Tu też panuje pluralizm marek i typów. Od osiołka ciągnącego wóz, poprzez klekoczące, trójkołowe pojazdy dostawcze made in China, po najnowsze fury. Osobnym obiektem do obserwacji okazuje się pobliska stacja benzynowa. Kiedy widzimy to pierwszy raz, budzi to nasze zdziwienie. Kolejne razy przyjmujemy już jako lokalną normę. A chodzi o to, ze na widok nadjeżdżającego samochodu, pracownik stacji, krzątający się ze szczotką i zamiatający jej teren, puszcza się dzikim biegiem w kierunku dystrybutorów. Pierwsza myśl jest taka, że przed czym lub przed kimś ucieka. Może zobaczył, że jedzie jego teściowa lub komornik, względnie lokalne chłopaki bez szyi
. Ale nic z tych rzeczy. Pracownik zatrzymuje się przy czymś stojącym na ziemi i zaczyna szarpać za wystający z tego sznurek. Po paru razach owe coś zaczyna klekotać niczym kosiarka do trawy. Samochód podjeżdża, pracownik nalewa do niego paliwa, a kiedy pojazd opuszcza stację, gasi hałasujące ustrojstwo. Pytanie 'co robi pan
' zadaje nawet Lenka. A odpowiedź jest bardzo prosta, zwłaszcza kiedy uzmysławiamy sobie, że podstawową plagą Albanii są przerwy w dostawach prądu
Kiedy go brak, przedsiębiorczy Albańczycy ratują się małymi generatorami, którymi wytwarzają ten deficytowy towar, tak niezbędny do prowadzenia nawet najprostszej działalności gospodarczej ...
Dalsza droga to kolejna, już trzecia, miła niespodzianka jak spotyka nas w Albanii. O tym, że droga do Tirany jest wyremontowana i w dobrym stanie, czytaliśmy wcześniej, ale praktyka przerosła nasze oczekiwania
. Nie dość, że droga jest idealnie równa i szeroka, to jeszcze z pięknym widokiem gór na horyzoncie. Co prawda, im bliżej stolicy, tym z tą równością bywa miejscami gorzej. Szczególnie należy uważać na wiaduktach, gdzie za sprawą szczelin dylatacyjnych tworzą się uskoki biegnące w poprzek drogi. Z czasem z widoku nikną też góry, a niebo zaciąga się do reszty deszczowymi chmurami, z których cieknie coraz więcej wody. Z tej też przyczyny, będąc na wysokości zjazdu w lewo na Kruję, taki albański Stari Bar, dojrzewamy do decyzji, że i ten punkt programu trzeba sobie odpuścić. W takim deszczu i przy tak kiepskiej widoczności nic tam po nas
. Na bardzo dalekich przedmieściach Tirany naszą uwagę zwraca duuuża ilość sklepów meblowych zlokalizowanych po obydwu stronach drogi i ciągnących się przez kilka kilometrów. Sklepy konkurują miedzy sobą sposobem i wielkością ekspozycji nastawionej na przyciągnięcie uwagi osób przejeżdżających drogą. Intryguje nas fakt, że znaczna większość mebli wygląda na modele drogie lub bardzo drogie, można by wręcz rzec, ekskluzywne. Dziwi też ilość sklepów. Konkurencja konkurencją, ale żeby było ich aż tyle
Przedmieścia Tirany witają nas narastającym deszczem i dziurami w drodze. Jak powszechnie wiadomo, dziura + deszcz = kałuża niespodzianka, której głębokość poznajemy dopiero pokonując jej nieckę. Przyznam, że do osób przesadnie lękliwych nie należę, ale wizja złapania gumy w czymś takim i wymiany koła w strugach deszczu, po uprzednim wyładowaniu całego bagażnika, wzbudza we mnie dreszcz emocji, graniczący z koszmarem. Łapię się zatem na sposób i postanawiam jechać 'na przyczepkę' za lokalnym kierowcą, który teoretycznie powinien mięć większe rozeznanie co do głębokości największych dziur. Technika okazuje się na tyle skuteczna, że do wyremontowanej sekcji drogi docieramy bez strat w sprzęcie czy ludziach. Tu jednak czeka nas atrakcja innego typu, a mianowicie skrzyżowanie w kształcie litery Y łączące drogi ze Shkodry i Durres w jedną szeroką arterię miejską prowadzącą wprost do centrum. Na skrzyżowaniu nie ma, rzecz jasna, świateł. Jest za to tłum samochodów starających się przejechać, każdy w swoją stronę
Przypomina to trochę warszawskie korki, jakie opanowały stołeczne ulice, gdy w jedno piątkowe popołudnie połowa miasta została sparaliżowana brakiem prądu za sprawą awarii podstacji energetycznej. Lejący deszcz nie ułatwia sprawy, jednak nie ma innego wyboru jak stanąć w szranki z lokalnymi mistrzami kierownicy i pokazać, że w IV RP (wtedy jeszcze
) też jeździć potrafią
. Wobec braku zasady dotyczącej pierwszeństwa przejazdu, przez skrzyżowanie jedzie ten, kto lepiej i bardziej zdecydowanie się pcha. Taka swoista wojna nerwów. Lokalni kierowcy, zwłaszcza ci w starszych pojazdach, mają tą technikę dobrze opanowaną. Ja też nie zamierzam tam stać do jutra, więc stopniowo upycham się w każdą wolną przestrzeń, jaka pojawia się przede mną. Małżonka z wrażenie zapomina uwiecznić przebieg owego manewru na video, przez co, po przejechaniu na drugą stronę tego węzła gordyjskiego, na pamiątkę zostają nam tylko wspomnienia
.
Dalsza nasza droga do centrum wiedzie prostym jak strzała szerokim bulwarem. Ma on nową nawierzchnię, stąd pomimo lejącego deszczu nie musimy się obawiać o zalane wodą dziury. Po każdej ze stron ulicy widać swoisty rozgardiasz architektoniczny, gdzie stara zabudowa miesza się z nowo powstającą. Pomiędzy tym wszystkim przeplatają się zabudowania o charakterze usługowo - handlowym, też reprezentujące szeroką gamę stylów i epok powstania. Z czasem bulwar zawęża się, co jest potwierdzeniem tego, iż zbliżamy się do ścisłego centrum. Nasz azyl na dziś, czyli
hotel Kruja, znajduje się na ulicy Mine Peza leżącej na północny - zachód od głównego placu miasta noszącego obecnie miano Skanderbega. W obliczu konieczności porzucenia trzeciego punktu programu, czyli zwiedzania centrum na nogach, przed zawitaniem do hotelu decydujemy się jeszcze na małą przejażdżkę po placu oraz wzdłuż zadrzewionego szerokiego bulwaru prowadzącego na południe aż do placu Matki Teresy. Nie ma jeszcze godziny 16:00, ale padający bez przerwy intensywny deszcz nie pozwala mieć nadziei, że dziś uda nam się tu pochodzić
. Szkoda to niepowetowana, wszak egzotyczność i niepowtarzalność tego miejsca jest wielka, a nasza wola poznania go z bliska jeszcze większa. Wracając, pokonujemy ponownie plac Skanderbega, mijając gmach opery, hotel Tirana, oraz muzeum, i udajemy się do naszego hotelu. Na 'dobry' początek czeka nas mała komplikacja. Recepcjonista hotelowy stwierdza mianowicie, iż nasza rezerwacja zrobiona była na pokój na pierwszym piętrze, ponieważ jednak poprzedni jego lokator nie oddał klucza
, zmuszony jest nam dać analogiczny pokój, ale ... na trzecim piętrze
. Bez windy
Kursowanie po schodach w tak wilgotny i dość ciepły dzień nie stanowi szczytu moich marzeń, ale dochodzę do wniosku, że jeżeli inni chodzą w Albanii po górach, i żyją, to i ja sobie jakoś poradzę
. Parkujmy samochód na dozorowanym parkingu na tyłach hotelu i przystępujemy do akcji zasiedlania pokoju. Swoim rozmiarem plasuje się wysoko w kategorii najmniejszych pokoi na tej wyprawie, ale poza tym jest bardzo czysty, nowocześnie urządzony, i sympatyczny. Oprócz TV posiada lodówkę i klimatyzację, a lokalizacja hotelu jest jedną z lepszych w mieście, skutkiem czego cena 50 EUR za noc ze śniadaniem wydaje się być ze wszech miar rozsądna. Pomimo miejscówki na trzecim piętrze, hotel godny polecenia. Dla osób zainteresowanych podaję dwa linki, za pomocą których można w Albanii wyszukiwać przyzwoite hotele. Pierwszy
http://www.albania-hotel.com/ okazał się w moim wypadku przydatny jedynie do samego wyszukiwania, gdyż próba zrobienia rezerwacji przez internet lub nawiązania kontaktu mailowego z przedstawicielem spełzła na niczym
. Drugi
http://www.aths-travel.com/hotels_in_albania.html spełnił bardziej kompleksowo swoją misję, bo oprócz wyszukiwania obiektów, po kilku mailach zaowocował nawiązaniem kontaktu z osobą zajmującą się rezerwacjami
.
plac Skanderbega
plac Skanderbega
mapa centrum z zaznaczonym położeniem hotelu ... kliknij na nią aby zobaczyć ją w pełnym rozmiarze
Kiedy już siedzimy zagospodarowani w pokoju, a za oknem wciąż pada deszcz, doświadczamy albańskiej plagi przerw w dostawach prądu, kiedy wszystko na raz niespodzianie gaśnie w pokoju
. Na nasze szczęście hotel wyposażony jest w swój własny agregat prądotwórczy, przez co nasze doświadczenie trwa bardzo krótko. W telewizyjnym programie informacyjnym widzimy, bo ze zrozumieniem idzie o wiele gorzej, że właśnie dziś prezydent Albanii wmurował kamień węgielny pod super nowoczesne centrum medyczne, które ma powstać w najbliższym czasie w Tiranie. Są też reportaże o planach zażegnywania problemów braku prądu oraz o aferze korupcyjnej przy budowie drogi, o ile mnie pamięć nie myli, Durres - Kukes
. Pogoda za oknem działa na nas wszystkich bardzo usypiająco, stąd po przyśpieszonej kąpieli młodzieży, wszyscy wkrótce zasypiamy, idąc przez to bardzo wcześnie spać ...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.