Dzień 14
28/09/2007 piątek
odległość: 30 km
trasa: Korcula - Lumbarda - Korcula
Ten dzień zaczął się właściwie jeszcze zanim się rozpoczął
... przynajmniej dla mnie. Po powrocie ze spaceru po mieście w czwartkowy wieczór, wykonaliśmy standardowe czynności serwisowe wokół naszej młodzieży. Mając świadomość, iż kolejny dzień to dzień świadomie planowanego postoju, przystąpiliśmy do wykonywania niestandardowych zadań. W wypadku Małżonki oznaczało to głównie duże pranie, w moim wygrzebanie ze schowka w samochodzie laptopa i aktualizację w nim wszelakich statystyk wyprawy za okres minionych dwóch tygodni. Jako że pranie Małżonki co jakiś czas wymagało mojego współudziału, bo trzeba było coś wynieść, przynieść, podnieść, lub powiesić, to niczym dziwnym stało się to, że Ona zakończyła swoje działania w granicach północy, a ja pozostałem przy moim komputerku, wreszcie w ciszy i spokoju, jeszcze w pierwszych godzinach nowego dnia
.
Dziergając tak na komputerze, wrzuciłem doń nowo nabytą płytę MPT i za pośrednictwem słuchawek rozpocząłem pierwsze przesłuchanie zawartości. Mam bowiem taką zależność, że o ile podczas pierwszego zapoznawania się z treścią danej płyty choć parę taktów wpadnie mi w ucho, skutkiem czego pojawia się chęć na drugie przesłuchanie, o tyle wtedy przeważnie stwierdzam, że dana płyta mi się podoba. Jeżeli jednak po pierwszym 'podejściu' pozostaje w głowie pustka, to niezmiernie rzadko kolejne próby są w stanie coś zmienić. W wypadku tej płyty, w trakcie drugiego słuchania zacząłem jeszcze wertować książeczkę wyjętą ze środka i żałować, że nie doczytałem więcej o MPT przed wyjazdem. Melodie prezentowały szerokie spektrum stylów, od bardziej rockowych, poprzez biesiadne, aż po quasi ludowe. Teksty, z wyjątkiem pojedynczych słów wyrwanych z kontekstu, pozostawały niezrozumiałe
. Wykonanie, w mojej ocenie było nienaganne, wsparte dużym zaangażowaniem emocjonalnym. Z tych pojedynczych słów szło jednak zrozumieć, że nie są to utwory o miłości do Serbów, że nie chodzi tu o nostalgię za była Jugosławią. Dało się również wyczuć, że to twórczość zaangażowana, pochodząca od kogoś, kto brał tych tragicznych wydarzeniach lat 90 bezpośredni udział. Przed oczy zaczęły mi powracać kadry z Vukovaru, Ovcary, Sarajeva, czy Mostaru. Drogą skojarzenia odruchowo pomyślałem o Bregovicu, który swego czasu przeżywał szczyty popularności w Polsce. Pomijając wszelkie różnice stylu czy popularności tworzonej muzyki, jedno było bardzo ważne i wyraziste. Tu był przykład kogoś, kto podczas wojny stanął twarzą w twarz z zastaną rzeczywistością. Tam, w przypadku Bregovica, był przykład kogoś, kto stchórzył i uciekł do bezpiecznego Paryża, gdzie jak rozumiem pozostaje po dziś dzień. Tu, była twórczość, może i domorosła, ale pisana sercem i autentyzmem tego wszystkiego, co było i jest po dziś dzień. Tam, była twórczość, może i bardziej wyedukowana, ale pisana pod publiczkę, z większą troską o aspekty komercyjne. Słowem, twórczość MPT po dwóch przesłuchaniach pozostawiła mnie pełnego bardzo pozytywnych doznań stricte muzycznych, a dodatkowo przekonanego, że obok vukovarskich kasztanów nazbieranych przez Lenkę i Jasia, płyta ta będzie długoletnią pamiątką z tej wizyty w Chorwacji, bo oddającą jej ducha
Po ulewnej nocy, przy braku nastawionego budzika, wbrew oczekiwaniom i przewidywaniom, nie budzi nas ranne 'taati, taaaati' w wykonaniu Jasia, a jedynie światło dzienne wnikające przez żaluzje. Pierwszy widok z okna nie jest zbytnio nastrajający gdyż trochę przed godziną 11:00 niebo jest mocno zachmurzone. Zanim jednak wygrzebiemy się do wyjścia, robi się godzina 13:00, a wraz z nią daje się wyczuć sporą poprawę pogody. Pakujemy się więc do samochodu i wyruszamy na wykonanie pierwszego punkt programu. Po drodze jednak wspinamy się jednokierunkową drogą prowadzącą przez las górujący nad miastem na kilka bardzo ładnych punktów widokowych na Korculę i okolicę.
widok z balkonu +/- 11:00
widok z balkonu +/- 13:00
Nasyciwszy oczy widokiem oraz widząc, że słońce skutecznie przegania chmury i staje się dominującym graczem na niebie, kierujemy się na pobliską wioskę Lumbarda. Wybór tego miejsca nie jest przypadkowy. Ma byś maksymalnie blisko i ma być piaszczysta plaża, a z rozpoznania przedwyjazdowego wynika, że to miejsce powinno spełnić te wymogi. Podczas jazdy, termometr wskazuje 23 st C. Upalnie nie jest, ale mogłoby być gorzej. Na miejscu wysiadamy, rozglądamy się, i ... dochodzimy do wniosku, że z pewnością Bułgaria to to nie jest, przynajmniej ta, do której przywykliśmy rok wcześniej. Ale jak na nasze skromne potrzeby plażowe, to spokojnie 'ujdzie'. Rozdzielamy klamoty plażowe każdemu wedle wieku, wzrostu, i posiadanych sił, skutkiem czego ja, jako lider w każdej kategorii, dostaję najwięcej
. Do przejścia nie ma daleko, może jakieś 200 - 300 metrów, i rozbijamy naszą bazę. Woda sprawia wrażenie 'ciepłego Bałtyku', czyli chyba przyjemność dla bardziej odpornych, acz patrząc wkoło widać, że jednak parę osób zdecydowało się na kąpiel i to raczej ze swej własnej, nieprzymuszonej woli.
Dla zainteresowanych podaję w skrócie przebieg naszego plażowania. Jaś dopada do wiaderka i łopatek, monopolizując dostęp do nich na tyle, że każda próba, ze strony Lenki, wejścia w chwilowe posiadanie tego czy owego przedmiotu wymaga zakładania komisji trójstronnej, celem uniknięcia rozlewu krwi na ziemi chorwackiej. Ta napięta sytuacja utrzymuje się przez cały pobyt na plaży. Szanowna Małżonka, jako czołowy rozjemca, tudzież stały obserwator z ramienia ONZ, monitoruje non-stop czy Jasiek używa w/w sprzętów w celach przewidzianych przez producenta. Wobec okresowych prób używania w/w sprzętów do celów konsumpcji piasku lub samoobrony przed nacierającą Lenką, zmuszona jest do przemiennego stosowania negocjacji i sankcji. Takie stałe pozostawanie na posterunku wymaga zabezpieczenia przed elementami zewnętrznymi. W/w celu Małżonka stosuje krem z filtrem, który w konsekwencji okazuje się być mało skuteczny. Lenka, w chwilach osłabionego zainteresowania działalnością kopalniano-wydobywczą Jasia, oczy swe zwraca ku morzu, co skutkuje chęcią wejścia doń do pasa i stawienia oporu nadchodzącej fali. Wizyta w wodzie wiąże się jednak z koniecznością dozoru bezpośredniego, co określa sporą część moich zajęć. Kiedy zaś nie moczę się po kolana w wodzie, podtrzymując szalejącą Lenkę, to staram się uwieczniać dla potomności obraz naszego plażowania zarówno w formie zdjęć jak i filmu. W tym konkretnym wypadku, nasz pobyt na plaży trwał od 'trochę przed' 14:00 do 'trochę po' 15:30, co daje w bilansie czas pobytu na poziomie około 1 godziny i 30 minut
...
Po powrocie do naszej kwatery, lekkie przegrupowanie szyków, mała gastronomia dla młodzieży, zabiegi higienistyczne dla wszystkich, i ruszamy w dół, znanymi z dnia poprzedniego schodami, na zwiedzanie zabytkowej części Korculi. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, iż układ uliczek w mieście, postrzegany z lotu ptaka przypomina układ kostny ryby widziany z boku, w ramach którego ulica główna (kręgosłup) daje początek uliczkom poprzecznym (ości), a całość ogranicza kraniec cypla z jednej strony (głowa) oraz nasada tegoż z drugiej (ogon). Używając więc tej terminologii
, obchodzimy cypel od zachodniej strony, po czym na czubku 'głowy' wchodzimy w 'kręgosłup ryby'. W jedną z 'ości' odbijamy w lewo i docieramy do wieży Marco Polo, w pobliżu której wedle lokalnej wersji urodzić się miał słynny podróżnik. Wieża jak wieża, ale widok zeń ciekawy i ładny, zwłaszcza w promieniach zachodzącego słońca. Następnie kierujemy się do centralnej części 'kręgosłupa', czyli na plac Sv Marka. Oprócz katedry tegoż samego patrona, na placu odwiedzamy też miejskie muzeum, zawierające w sumie na trzech piętrach cała masę ciekawych przedmiotów z różnych epok. Nasz marsz wzdłuż linii 'kręgosłupa' kontynuujmy dalej, docierając do 'ogona' wyznaczanego przez wieżę Veliki Revelin oraz schody doń prowadzące. Trzymając się tej rybnej analogii, trzeba zauważyć, że patrząc na wieżę z dołu schodów, sama brama wejściowa prowadząca do 'wnętrza ryby', wygląda, no cóż, jak ... 'odbytnica'
. Nie będzie więc błędem, jeżeli przyjmiemy, że każdy kto zaczyna zwiedzanie starej części Korculi właśnie od tej bramy, zaczyna w pewnym sensie od, wiadomo jakiej, strony
...
Na zakończenie tej pieszej wycieczki wnikamy raz jeszcze do 'wnętrza ryby', po czym kierujemy się na jej wschodni brzeg celem wyszukania adekwatnego miejsca do spożycia kolacji. Dodać również należy, że na tym etapie spaceru Jasiek jest już od dawna spacyfikowany w nosidle, do którego zapałał, z pominięciem początkowych, ale krótkotrwałych negatywnych reakcji, dość dużą sympatią. Swoistym minusem tego rozwiązania jest utrudnione utrzymanie równowagi przez niosącego w momentach wymagających zwiększonej precyzji, takich jak robienie zdjęć, kiedy ruchy balastowe niesionego w ciągu ułamków sekundy potrafią doprowadzić do zmiany w kadrowaniu ustawianego ujęcia
.
Kolacja mija bez większych fajerwerków, czyli jest OK. Obok spora grupka Niemców przybyłych w trakcie naszej konsumpcji kolonizuje 1/2 restauracji i ściąga przez chwilę na siebie uwagę całej obsługi. Nam jednak szczególnie zapada w pamięci postać pani kucharki, która najwyraźniej powiadomiona o przybyciu nowych gości, wychodzi zobaczyć ich na własne oczy, po czym w ewidentnym odruchu przerażenia łapie się za głowę i biegnąc w kierunku kuchni piskliwym głosem zdaje się wzywać pomocy
... Otwartym pytaniem pozostanie czy to ilość czy też narodowość gości wzbudziła w niej taką reakcję
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.