Dzień 23
21/09/2008 niedziela
odległość: 160 km (570 km)
trasa: Predeal - Brasov - Sfintu Gheorghe - Miercurea Ciuc - (Gheorgheni - Piatra Neamt - Bacau - Vaslui - RO / MD - Chisinau)
Jako się rzekło, pobudka ma miejsce grubo przed świtem, a konkretnie o 4:00 rano. Mając świadomość, że wszyscy wkoło jeszcze smacznie śpią, staramy się poruszać cicho i bezszelestnie, niczym Mossad

. Schody na parter nie trzeszczą, ale za to przy drzwiach wejściowych jest dzwoneczek, który odzywa się przy każdorazowym otworzeniu drzwi i którego nie idzie zneutralizować. W kilku kursach znoszę klamoty do samochodu, po czym z duszą na ramieniu odpalam go i wyjeżdżam na ulicę, aby odbyć małą przejażdżkę kontrolną. Smród spalonego sprzęgła wypełnia wnętrze kabiny, wykorzystując okazję uskuteczniam więc i wietrzenie, ale samo sprzęgło na szczęście zdaje się działać poprawnie. Z ulgą na sercu wracam zatem do kwatery celem zabrania reszty załogantów. Kilka chwil przed opuszczeniem pokoju nasze cicho-ciemne wysiłki niweczy jednak Jasiek, który jednym ze swoich autek, niczym Chopin po klawiszach fortepianu, przejeżdża po górnej pokrywie podokiennego grzejnika, czyniąc tym nie lada rumor. Zaspany pan właściciel odprowadza nas do samochodu, ale ewidentnie nie jest zachwycony, że o tak wczesnej porze czynimy tyle zamętu

...
Mijamy Predeal i w ciemnościach nocy kierujemy się na Brasov. Droga początkowo wije się zakrętami to w lewo to w prawo, ale potem stopniowo wypłaszcza się i prostuje. Towarzystwo szybko zapada ponownie w sen, mam więc czas do refleksji. Dzisiejszy plan przewiduje przekroczenie granicy Rumunii z Mołdawią i dojazd do stolicy tegoż państwa, zwanej w oryginale Chisinau, po naszemu Kiszyniów, a znanej w krainie nad Wisłą głównie za sprawą naszych piołkarzy, którzy zmagali się tam w jednych z eliminacji do czegoś tam

. Zbierając informacje o Mołdawii natrafiałem na podobną próżnię jak wypadku Albanii czy Kosova. Hotel, co prawda, udało mi się wyszukać i zarezerwować, ogólny zarys tego co chcemy tam zobaczyć i którędy jechać mamy, ale dreszczyk emocji związany z pewną niewiadomą był i w fazie planowanie i jest dziś, kiedy plan ten ma się wreszcie zmaterializować. Pikanterii dodaje też fakt, że miast jechać drogą najkrótszą i najbardziej bezpośrednią, mamy pojechać trochę na około, czyli przez wąwóz potoku Bicaz oraz przełęcz o tej samej nazwie, co znacznie nadkłada drogi i w połączeniu z możliwymi 'atrakcjami' na granicy potęguje stopień nieprzewidywalności dzisiejszego przejazdu. Z czytanych opisów wąwóz i przełęcz wydały mi się jednak na tyle ciekawym zjawiskiem, że nie sposób było się im oprzeć, stąd mimo obaw znalazły się w programie

...
Mijamy śpiące jeszcze niedzielnym snem Brasov i jadąc znajomą drogą mijamy rozjazdy na odwiedzane kilkanaście dni temu warowne kościoły w Harman i Prejmer. Wkrótce jednak wjeżdżamy na dziewicze dla nas tereny, które dzięki stopniowo jaśniejącemu niebu jesteśmy w stanie obserwować. Po kolejnej chwili zjeżdżamy z głównej drogi na bardziej boczną i zaczynamy piąć się ku północy. Jakość rzeczonej drogi stanowi dla mnie jedną z niewiadomych, mogącą skutecznie utrudnić realizację dzisiejszego planu. Na szczęście nie jest źle, względnie dużo lepiej niż się spodziewałem. Dzięki temu, może bez osiągania zawrotnych prędkości, ale kilometry konsekwentnie uciekają. Niebo zasnute jest chmurami, na dworze chłodno, przez co mijane okolice i wioski wyglądają jeszcze bardziej egzotycznie i tajemniczo.
Chwilę przed 8:00, czyli prawie dwie godziny od wyjazdu, przystajemy w celach sanitarnych na poboczu. W chłodzie poranka panie idą na prawo, panowie na lewo

. Przed odjazdem rozglądam się po okolicy, zbierając się do zrobienia fotografii naszego pojazdu na tle dzisiejszych krajobrazów, kiedy ... spostrzegam, że lewa tylnia opona jest ździebko zbyt mocno ugięta. Pamiętny tureckich doświadczeń sprawdzam ciśnienie i widzę, że faktycznie mamy spory deficyt powietrza

. Stacji na horyzoncie nie widać, wykopuję więc z bagażnika pompkę elektryczną i odpalam w celu wiadomym, a gdy ciśnienie powraca do normy, ruszamy w dalszą drogę ...
samochód i pompka
Zgodnie z logiką, po paru kilometrach zatrzymuję się, aby sprawdzić czy coś zdążyło już ubyć czy nie. Wynik jest niepomyślny

. Znów brakuje i to całkiem sporo, a na dodatek przykładając ucho w okolice koła słychać syk uciekającego powietrza. Nie będzie więc happy endu jak ten w Istanbule

. Tu trzeba działać szybko i bardziej radykalnie. Dopompowywuję na maksa, w między czasie wypatrując na mapie kolejnego większego miasteczka. Pompka zostaje już na wierzchu gdyż z całą pewnością będzie nam jeszcze potrzebna. Ruszamy dalej, starając się nie wzniecać nerwowej atmosfery. Na dwóch kolejno napotkanych stacjach dopytujemy się o serwis, wskazując na feralne koło, ale nie uzyskujemy przydatnych informacji. Jedno czy dwa dopompowania dalej jest miejscowość Miercurea Ciuc, nomen omen ta gdzie wytwarza się piwo Ciuc

, a w niej otwarta mimo niedzieli stacja naprawcza. Po drobnych pertraktacjach samochód trafia na podnośnik, pan serwisant odkręca koło, a oględziny opony ukazują małe przetarcie będące skutkiem rozwarstwienia po wewnętrznej stronie bieżnika ...
To namacalny dowód, że przesadne sknerstwo nie zawsze się opłaca

. Genetycznie mam w zwyczaju zajeżdżać opony 'na śmierć', wychodząc z założenia, że jeśli jest na nich choć trochę bieżnika, a podczas jazdy nie czuć bicia, to da się na nich jeszcze jeździć

. Wszelkie uwagi znajomego pana wulkanizatora zachęcające mnie do wcześniejszej wymiany zbywam jako owoc kampanii propagandowej lobby oponiarskiego dbającego o szybki obrót swoich produktów, wychodząc z założenia, że dla bezpieczeństwa jazdy i tak kluczowe jest dostosowanie prędkości do panujących warunków drogowo-pogodowych, a najgrubszy nawet bieżnik i tak nie da rady głupocie prowadzącego. I jak do tej pory, mimo powtarzających się z jego strony proroctw, że 'ta opona wytrzyma góra miesiąc' z wyjątkiem jednej opony, która rozwarstwiła mi się na przedmieściach Torunia, pomimo wielu kilometrów, które pokonuję każdego roku, zawsze udawało mi się dojeździć momentu, który uznawałem za terminalny

. Idąc tym tropem rozumowania, przed wyprawą w 2006 roku zainwestowałem w dwie 'prawie jak nowe' opony na tylnią oś, zakładając, że zwiększone obciążenie wymaga specjalnych środków przygotowawczych. W 2007 te same opony z powodzeniem sprostały trudom kolejnej wyprawy, a w tym roku miały udać się w pożegnalną podróż, po czym na krajowych przejazdach dożyć końca swych dni ... Jednej z opon starość zaczęła jednak ewidentnie doskwierać jeszcze nim powróciła w ojczyste strony, co nie było miłą niespodzianką

...
W normalnych warunkach, nawet mimo mego zboczenia

, widząc takie przetarcie bez namysłu odesłałbym taką oponę na emeryturę. Tu jednak pod naporem wizji rozpakowywania całego bagażnika, celem dotarcia do zapasu, oraz świadomości, że takie rozwiązanie będzie oznaczać dalszą jazdę bez żadnej rezerwy, doszedłem do pokerowego wniosku, że dziurę należy zakleić

, a oponę reanimować. Pan serwisant, identyczną techniką jak tak, którą widziałem w Istanbule, zaklajstrował przetarcie gumowym sztyftem, opalił zapalniczką, zanurzył koło w wannie wypełnionej wodą, po czym założył na miejsce, dokręcił kluczem pneumatycznym z całych sił, i z uśmiechem na twarzy dał znać, że gotowe ...
siedzą i czekają
Kiedy kawałek za miastem zatrzymuję się celem sprawdzenie stanu opony, widok całkowitego kapcia nie spotyka się z moim większym zdziwieniem

. Optymizm optymizmem, ale widać gdzieś w podświadomości nie bardzo wierzyłem, że ten 'numer' przejdzie

. Teraz pytanie nie brzmiało już
czy wymieniamy na zapas, tylko
gdzie to robimy. Mając świadomość, że będziemy musieli wyrzucić na zewnątrz zawartość CAŁEGO tylniego bagażnika, nie chcąc wzbudzać przesadnego zamieszania w mijanej wiosce, wyszukujemy niewielki placyk w pobliżu małej stacji kolejowej i ustawiamy się tyłem do krzaków, a przodem do kierunku, z którego mogą nadejść potencjalni gapie. Mamy już poważny poślizg względem planu, gdyż dotychczasowe wydarzenia sporo czasu nam pożarły, ale staram się o tym akurat w tej chwili nie myśleć, bo poza narastającą nerwowością do niczego konstruktywnego to nie prowadzi

. Młodzież zostaje w samochodzie, o dziwo we względnie dobrym humorze, a my z Małżonką przystępujemy do wyładunku naszego dobytku. Od czasu wspominanego już Torunia nie miałem kolejnej sposobności rozwijać swych umiejętności w zakresie wymiany kół, ale jestem pewien, że nie będzie z tym problemu. Mówiąc precyzyjnie, jestem pewien do czasu ... próby odkręcenia pierwszej ze śrub, która nie zdaje się mieć zamiaru ustąpić. Kolejne również

. Widać pan dokręcił je ździebko zbyt mocno

. Unoszę samochód częściowo na lewarku, aby lekko odciążyć śruby, zdejmując z nich trochę naprężenia. Pomaga na tyle, że skacząc na kluczu udaje mi się poluzować cztery z pięciu. Piąta jest inna. Ona jest anty kradzieżowa i ma specjalną 'przejściówkę' na klucz. Chwilę się z nią mocuję, a kiedy wobec braku postępów odrywam klucz od koła, widzę jak ułamany kawałek jej łebka odpada w dół. Gdy po kilku ułamkach sekundy uświadamiam sobie co to oznacza, z płuc wyrywa mi się głośne słowo na literę 'k', w wielu językach znane jako zakręt, a klucz niczym UFO przelatuje kilka metrów nad placem …
Staram się oswoić z myślą, że sam tego koła tu nie odkręcę. Mam wrażenie, że lepiej rozumiem znane przysłowia 'z deszczu pod rynnę' czy 'nie ma tak źle, aby nie mogło być gorzej'. Wiem, że nie czas tu na panikę. Zbieram myśli i analizuję możliwe opcje. Mogę wezwać pomoc drogową, ale ta i tak mnie zawiezie do warsztatu, a to koszt i czas, nim tu dojedzie. Mogę też doturlać się tam sam na feldze, z nadzieją, że ten magiczny klucz pneumatyczny da radę jakoś to odkręcić. Dokręcam poluzowane śruby, pakujemy dobytek ponownie do bagażnika, i ruszamy w stronę miasta. Ze względu na wątpliwy komfort jazdy, ale bardziej z uwagi na dobro felgi, ciągniemy się z prędkością 10 km/h albo i nie. Tempo jest tak zabójcze, że po chwili wyprzedza nas furmanka ciągnięta przez konia

, a po kolejnej chwili czarne BMW, które staje na naszej drodze. Wysiada z niego 'klimatycznie' ubrany człek, a me pierwsze skojarzenie biegnie po linii, że lokalna mafia, czy jak ją zwać, zwróciła na nas uwagę

. Niewiele mam do stracenia, wysiadam więc i ja. Podejmuję z gościem rozmowę, acz może słowo rozmowa nie najlepiej określa naszą pantomimę okraszoną pojedynczymi słowami

. Pan w czerni chwyta za komórkę i wykonuje kilka telefonów. Jak domyślam się szuka kogoś kto mógłby coś tu zaradzić. Nie specjalnie można zrozumieć wyrażane przez niego treści, zwłaszcza że miast po rumuńsku komunikuje się po ... węgiersku

. Morał jest taki, że aby nie stać na środku drogi musimy podjechać do najbliższej stacji benzynowej. Tam po chwili podjeżdża jego znajomy mechanik, który obejrzawszy koło i nadłamany łeb śrubki rzuca werdykt, że trzeba pojechać do warsztatu. Ten jednak już zna coś, co można umownie nazwać angielskim, więc komunikacja nabiera większej głębi

. Moja pierwsza myśl to kolejna obawa, że zaraz wywiozą nas gdzieś do jakiegoś warsztatu, gdzie ślad po nas zaginie

. Mimo zewnętrznych pozornych oznak, chłopaki wyglądają jednak na uczciwych, szczerze chcących pomóc, porzucam więc rzeczoną teorię spiskową i ruszam za czarnym BMW w dalszą drogę przez miasto ...
Mijamy nasz poprzedni warsztat, a naszym celem okazuje się być duża stacja serwisowa wchodząca w skład przedstawicielstwa Renault / Dacia. Za sprawą niedzieli dziś jest zamknięta, ale obrotni panowie wydzwonili jednego z jej mechaników, który wraz z pilnującym całości ochroniarzem uchylił nam drzwi do części warsztatowej. Na 'dzień dobry' okazuje się, że 'przejściówka' do feralnej śruby musiała zostać na kole po oględzinach na stacji benzynowej i zgubiła się po drodze, więc mechanik znający angielski rusza z powrotem w jej poszukiwaniu. Na całe szczęście po paru minutach wraca z uśmiechem dzierżąc ją z radością w ręce

. Auto trafia na podnośnik i wędruje wysoko do góry. Na Jasia twarzy rysuje się szczere rozanielenie i zadowolenie, wszak mamy prawie dosłowne odtworzenie akcji z hitowej podczas tej wyprawy książeczki
'Naprawa Tobiasza', w której autobus Tobiasz trafia na podnośnik do pana mechanika celem wymiany koła. Jeszcze bardziej się Jaś raduje, kiedy panowie zaczynają odkręcać śruby kluczem pneumatycznym. Gorzej, że inaczej niż w bajce, brakuje pomyślnego zakończenia

. Łeb śruby ukręca się do reszty, próby nawiercania go kończą się łamaniem kolejnych wierteł, a podgrzewanie i stukanie też niewiele wnoszą. Pojawia się pomysł wymiany opony na samochodzie. Panowie znajdują nawet odpowiedni rozmiar, gorzej że drogiej jak cholera i zupełnie innej od mych pozostałych. Kiedy jednak zdjęcie z felgi starej gumy spełza na niczym, i ten pomysł kończy się fiaskiem. Mimo szczerych chęci i ponad godzinnych wysiłków przy kolejnych próbach, na horyzoncie pozostaje tylko jedna opcja ... nocleg w mieście do poniedziałku i poranne zaatakowanie tematu przez bardziej doświadczonego mechanika wyposażonego w lepszy sprzęt ...
Samochód wystawiamy na plac przed salonem, a angielskojęzyczny pan mechanik zabiera nas w swój samochód i rusza z nami w przejażdżkę po mieście w poszukiwaniu odpowiedniej kwatery. Że po drodze odwozi do domu swojego kolegę, a potem jeszcze jedzie do domu starszego majstra, aby przekazać mu temat, to przy tej okazji mamy możność lepiej zwiedzić miasteczko. Jest już spokojnie 15:00 a może i 16:00, czujemy więc jak głód zaczyna ściskać nam żołądki. Gorzej, że nie bardzo widać gdzie moglibyśmy coś zjeść

. Na twarzy Małżonki rysuje się coś w rodzaju trwogi, a ja nerwowo analizuję co mamy 'na stanie' z rzeczy, które nadawałyby się na awaryjny posiłek. Jeździmy z panem od jednego do drugiego
panzio, a pan negocjuje z właścicielami warunki. Wszystkie mają jednak jakieś minusy, z nadzieją więc czekamy co zobaczymy w jeszcze kolejnym miejscu. Szczęście uśmiecha się do nas kolejny raz, bo trafiamy wreszcie do
pensjonatu Juliu's http://www.juliuspension.ro/ , który nie dość że położony jest z 500 metrów od warsztatu, to jest najładniejszy ze wszystkich odwiedzonych, i ma bardzo ładną i schludną restaurację

. Bez dłuższego namysłu decydujemy się tu na pokój, za który ze śniadaniem przychodzi nam zapłacić 140 RONów ...
Ekipa zostaje w pokoju, a pan podwozi mnie do salonu. Z rozmowy wiem, że jest kierowcą karetki, dziś ma wolne, a o pomoc poprosił go kolega od czarnego BMW. Wiem, że gdyby nie on i jego spontaniczna pomoc błąkalibyśmy się teraz naszym niesprawnym samochodem. Nie mam wrażenia, że robi to z chęci zarobku czy korzyści materialnej. Tym bardziej czuję się zobligowany jakoś mu podziękować. Początkowo wzbrania się, ale ostatecznie przyjmuje 20 EUR, które mu oferuję. Pan odjeżdża, a ja rytmicznie klapiąc strzępami pociętej opony turlam się pod hotel. Po bardzo smacznej obiado-kolacji składającej się między innymi z pysznego gulaszu i kosztującej 60 RONów, resztki popołudnia spędzamy na odreagowaniu dzisiejszych emocji oraz na tworzeniu planu B, zakładając rzecz jasna, że jutro koło uda się wreszcie zdjąć z samochodu. Dobre pół godziny schodzi mi się na przełożeniu zawartości bagażnika na tylnie i przednie siedzenia, wszak kiedy śrubka ostatecznie skapituluje, trzeba będzie wreszcie wydobyć koło zapasowe

. Przed snem, po sprawdzeniu skrzynki mailowej i odwiedzeniu forum, kiedy ekipa już smacznie śpi, popadam w chwilę zadumy. Zastanawiam się jak ulotne może być poczucie kontroli nad biegiem wydarzeń, jak niewiele trzeba, aby utracić pełną autonomię działania, jak cenna jest szczera pomoc drugiego człowieka, jak mylne jest polskie postrzeganie tego kraju, jak zachowaliby się nasi rodacy gdyby w jakimś polskim prowincjonalnym miasteczku pojawił się taki obcy jak my tu i teraz ...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU 
...
C.D.N.