Dzień 7
05/09/2008 piątek
odległość: 190 km
trasa: Sighisoara - Bran - Rasnov - Poiana Brasov - Brasov
O ile dwa poprzednie dni były wybitnie powtórkowe i dały szansę ponownego odwiedzenia miejsc znanych i lubianych
, o tyle dziś zamierzamy kontynuować eksplorację rejonów nam obcych. Z zebranych informacji wynika, że to co dane nam będzie dziś zobaczyć to jedne z czołowych atrakcji turystycznych Rumunii. Jest więc ryzyko, że natkniemy się na zwiększone ilości zwiedzających i że to co ujrzymy nieco nas rozczaruje, wszak doświadczenie podpowiada nam, że w wypadku popularnych obiektów lub miejsc turystycznych, marketingowy wizerunek nie zawsze idzie w parze z rzeczywistością ...
Plan dnia jest ambitny, trzeba zatem zacząć go wcześnie. Uwzględniwszy nasze dopracowane i przećwiczone już w tym roku procedury logistyczne oznacza to, że podrywając się ze snu około 6:30, spożywając śniadanie przygotowane we własnym zakresie, znosząc klamoty po schodach z pierwszego piętra, jesteśmy zwarci i gotowi w samochodzie punkt 9:00. Przed wyjazdem robimy małą rundkę po mieście, zastanawiając się, kiedy wrócimy tu po raz kolejny, po czym kierujemy się na południowy wschód. Główna droga dobra, raczej prosta, miejscami lekko 'pozakręcana', ale dość tłoczna. Ocieramy się o zachodnie dzielnice Brasova, skąd udajemy się bezpośrednio na południe, celując na Bran. Na horyzoncie coraz wyraźniej widać góry. Gdy mijamy tablicę powitalną, nie dającą ani grama wątpliwości gdzie dojechaliśmy, mija dokładnie godzina 12:00 ...
nasz pokój
Pansion Joker na zewnątrz
w drodze do Bran
bez cienia wątpliwości
... to Bran
Zjeżdżamy na pierwszy napotkany płatny parking. Wypakowując się z samochodu widzimy górujący nad dachami pierwszy punkt naszego dzisiejszego programu, czyli
rzekomy zamek Drakuli, względnie Drakula. Sam Palownik prawdopodobnie nigdy nawet tu nie był, a jeżeli już, to tylko gościnnie i przejazdem, nie zmienia to jednak faktu, że w powszechnym, wręcz mitycznym przekonaniu, to właśnie
w Branie wiódł swe pełne horroru życie. W rzeczywistości mieszkała tu Królowa Maria, a obecnie zamek wrócił w prywatne ręce jej dalekich spadkobierców, którzy okresowo próbują go sprzedać, acz na razie bez większego powodzenia. Idąc w stronę wzgórza, na którym ów obiekt się znajduje, przechodzimy przez swoiste brańskie Krupówki
. Pełno tu wszelakiego towaru, ale i tak prym wiodą przedmioty opierające się na micie słynnego nibymieszkańca. Przez całkiem współczesną bramę wchodzimy na tereny parkowe należące do zamku, a brukowana droga zaczyna prowadzić stromo pod górę. Podejście nie jest jednak długie, nim więc zdążymy się zmęczyć już jesteśmy na górze
. Przed samym wejściem do zamku zlokalizowana jest kasa, w której nabywam bilety, płacąc po 6 RONów za każdego dorosłego oraz 10 RONów za prawo do robienia zdjęć. Wchodzimy. Zwiedzanie odbywa się bez przewodnika, acz można sobie i tą usługę dodatkowo wykupić. Kierunek zwiedzania jest jasno wyznaczony i prowadzi nas przez kolejne pokoje i piętra aż na sam górny taras, aby następnie sprowadzić na dół i odprowadzić do drzwi wyjściowych. Przejście całości zajmuje około 30 minut, a wrażenia, jakie wynosimy są mocno mieszane. Niby nie było źle ani brzydko. W pomieszczeniach można było zobaczyć sporo mebli z epoki, inna rzecz, na ile autentycznych. Zamkowy dziedziniec był kameralny i przyjemny dla oka. Ale z drugiej strony, całość wydała się być dość mała, momentami wręcz klaustrofobiczna. Jeżeli dodać do tego sporą ilość osób znajdujących się jednocześnie 'na obiekcie', często przemieszczających się niczym w PRLowskiej kolejce, gęsiego jedna za drugą, to trudno tu było mówić o jakiejkolwiek kameralności, ciszy, czy spokoju
. W sumie, na pewno warto było zamek w Branie zobaczyć, żeby wyrobić sobie własne zdanie, ale większych wrażeń duchowych i estetycznych doznaliśmy odwiedzając ruiny w Poienari ...
parking i pierwszy widok na zamek
do zamku pod górkę
zamek z dołu
meble z epoki
widok na dziedziniec
widok z górnego tarasu na okolicę
Schodząc na dół zaglądamy na chwilę do
mini skansenu położonego na terenach zamkowych. Kilka całkiem ładnych chałup rozmieszczonych jest na dość małej przestrzeni, co nie pomaga w uzyskaniu efektu autentyczności. Prawdą też jest, że po zwiedzeniu skansenu w Sibiu, wszystkie tego typu obiekty podświadomie porównujemy teraz właśnie do niego. Ten dzisiejszy, siłą rzeczy, choćby z racji skali, musiał więc wypaść mniej imponująco
. W drodze powrotnej do samochodu dokładniej lustrujemy stragany z pamiątkami ulokowane wzdłuż brańskich Krupówek
. Owocem tego przeglądu jest nabycie kilku drobiazgów, w tym drewnianego samochodu dla Jasia, baniek mydlanych dla Lenki, lnianej bluzki w lokalne wzorki dla Małżonki, oraz ceramicznego kufla z wizerunkiem zamku do naszej rumuńskiej kolekcji
. Przed dotarciem do auta udaje się nam wreszcie upolować obiekt westchnień naszej córci, czyli najprawdziwszego arbuza
. Ruszając z parkingu, przejeżdżamy jeszcze całe miasteczko i kierujemy się kawałek na południe, aby z drogi wyjazdowej móc spojrzeć na zamek z innej, konkretnie południowej, perspektywy
.
brańskie Krupówki
...
widok na zamek z południowej strony
Zbliża się godzina 14:00, a więc zgodnie z planem czas najwyższy na przerwę obiadową. Dzisiaj wiemy gdzie jemy. Na rekomendacje dotyczące restauracji
Taverna Lupilor http://www.tavernalupilor.ro/ , co jak rozumiem znaczy wilcza tawerna, natknąłem się zbierając info o Branie i postanowiłem pójść za ich śladem. Aby tam teraz dotrzeć, kierujemy się z powrotem na Brasov. Kawałek po minięciu tablicy witającej w Branie, po lewej stronie drogi widzimy cały kompleks handlowo-usługowy zgrupowany pod wilczym logo. Mijamy stację benzynową i super market, a na ich tyłach odnajdujemy duży budynek tawerny. Miły kelner sprawnie 'rozprawia się' z naszym zamówieniem, dzięki czemu bez zbędnego oczekiwania możemy przystąpić do spożycia naszych dań. Zestaw w pełni analogiczny do wczorajszego kosztuje również około 20 EUR, mimo że porcje wydają się być nieco większe
. Podczas jedzenie nasza młodzież spostrzega plac zabaw zlokalizowany na tawernianym dziedzińcu, zatem po zakończonej konsumpcji nie ma możliwości tam nie zajrzeć
. Towarzystwo rozbiega się w dwie strony świata celem przetestowania dostępnych zjeżdżalni i huśtawek. O ile Jasiek zachowuje bezpieczny kontakt wzrokowy ze swoją rodzicielką, o tyle bardziej odważna Lenka oddaje się integracji z rumuńską młodzieżą obecną na placu. Widok jest pocieszny, kiedy jedno dziecko 'nadaje' w swoim języku, a drugie sprawia wrażenie, że coś z tego rozumie
. Najwyraźniej imię Lena nie jest zjawiskiem znanym, bo po chwili słychać inne dzieci zwracają się do naszej córci per
Elena ...
wilcza tawerna ...
... z widokiem na góry
Jaś zjeżdża ...
... a Lena zwana Eleną się integruje
...
Rozhasaną młodzież z trudem udaje się zagonić do samochodu, mimo że z racji wysokiej temperatury, ze zmęczenia wypieki ma aż na twarzach. Czas jednak bezlitośnie ucieka, a przed nami kolejne punkty programu. Kontynuujemy jazdę w kierunku na Brasov i z oddali obserwujemy jak
zamek Rasnov usadowiony wysoko na wzgórzu staje się coraz lepiej widoczny. Spokojnie przejeżdżamy przez małą miejscowość o tej samej nazwie, z uwagą szukając podjazdu, o którym czytałem w opisach. Nie tracąc nadziei, wyjeżdżamy formalnie z Rasnov, kiedy od wylotówki prowadzącej do Poiana Brasov odbija w lewo świeżo brukowana droga, prawie od razu ostro pnąca się w górę zbocza
. Widząc jej nachylenie i słysząc, z jakim mozołem silnik sobie z nim radzi, wypowiadamy wyrazy uznania dla jej budowniczych oraz funduszy unijnych, które z dużym prawdopodobieństwem zostały tu zaangażowane
. Na niewielkim parkingu zostawiamy samochód i ostatnie 200 czy 300 metrów pokonujemy już w bardziej pierwotny sposób. Wejście do zamku znajduje się od zachodniej strony, u zwieńczenia schodów prowadzących na wzgórze wprost z miasta leżącego poniżej. Bilety kosztują dla odmiany po 8 RONów od osoby dorosłej, ale opłat fotograficznych brak
.
pierwszy widok na zamek Rasnov na wzgórzu
widok z miasteczka
podjazd do zamku
widok na zamek
widok na miasto
Pierwsze, co można zobaczyć wchodząc do środka, to duży pochyły dziedziniec. Jego charakter, jak również wędrówka po innych bocznych uliczkach czy zakamarkach, potwierdza, że ów zamek, choć warowny, jest z całkiem innej 'bajki' niż ten w Branie. O ile tam znajdowała się siedziba dla elit, o tyle tu mamy obiekt dla ludu, w którym okoliczni mieszkańcy mogli szukać schronienia podczas przetaczających się przez te tereny nawałnic wojennych. Panoramiczny widok na okolicę wyjaśnia, dlaczego zadano sobie tyle trudu, aby zamek zbudować właśnie w tym miejscu
. Przy takim oglądzie sytuacji nawet polna mysz musiała mieć problemy, aby przedrzeć się niezauważona
. Inna różnica względem Branu, acz już bardziej doczesna, jest taka, że zdecydowanie mniej osób tu dociera. Na zamku spędzamy prawie godzinę, nieskrępowanie wyznaczając swój własny kierunek zwiedzania i zaglądając wszędzie tam gdzie jest to możliwe, a przez cały pobyt spotykamy jedynie pojedyncze osoby, które z łatwością dałoby się policzyć na palcach dwóch rąk
. I choć zamek, zwłaszcza miejscami, nie grzeszy autentycznością za sprawą wątpliwej wartości rekonstrukcji, to jednak bliżej mu klimatem do dawnych dziejów niż bardziej znanemu obiektowi w Branie. Rzecz jasna, tak czy siak, warto zobaczyć oba
. Gdyby jednak ktoś miał deficyt czasu i/lub pieniędzy i musiał dokonać wyboru, to zdecydowanie zalecam, aby padł on na Rasnov
...
dziedziniec i jego jednoznacznie chłopski charakter
Mama, Lenka, Jaś
zamek i okolica
wąskie uliczki
panorama ... mała wersja
panorama ... pełna wersja
ciekawe czy tak bawiły się ówczesne dzieci
ostatnie spojrzenie na dziedziniec
Na parking wracamy chwilę przed 17:00. Jako niespodziankę napotykamy polski akcent, pierwszy od dobrych sześciu dni. Obok nas zaparkowane jest Mondeo na rodzimych tablicach, a po wzrokowej lustracji jego wnętrza widać, że ten, kto nim tu przyjechał preferuje styl podróżowania i nocowania podobny do tego kultywowanego przez
Lidię i
Kulkę . Stromym podjazdem zjeżdżamy w dół i obieramy kierunek na
Poiana Brasov. Może trochę naiwnie, może trochę na wyrost, wbrew temu, co udało mi się wyczytać w sieci, miałem nadzieję znaleźć tu rumuńskie Zakopane
. Może inaczej to wygląda zimą, może trzeba wysiąść z samochodu i spacerkiem zajść gdzieś w bok, ale mamy jeszcze lato, a my z racji braku czasu ograniczamy się jedynie to przejazdu kilkoma istniejącymi ulicami, i z tej perspektywy i w tym kontekście Poiana Brasov wygląda mocno bezpłciowo
. Niby są góry w tle, niby jest i stacja wyciągu, ale miasteczko jako takie nie jest w stanie równać się nawet ze Szczyrkiem czy Karpaczem, nie mówiąc już o Zakopanem. Może zmieni się to z czasem, ale na tą chwilę cudów żadnych tu nie ma, a i klimatu nie daje się wyczuć
... Dla nas w pewnym sensie to nawet i lepiej, bo z tym lżejszym sercem odhaczamy kolejny punkt programu i udajemy się ku ostatniemu. Po dosłownie kilku minutach przystajemy na zakręcie, z którego rozciąga się rozległy
widok na Brasov. Miasto, niczym jęzor lodowca, wypełnia nieckę doliny ograniczoną z trzech stron wzniesieniami. Po przeciwległej stronie widać
wzgórze Tampa, na które kursuje
kolejka linowa, i na którym rzekomo grasują niedźwiedzie
. Tak czy inaczej, my już tam dzisiaj wjechać nie zdążymy
, tym bardziej dobrze się składa, że możemy popatrzeć na miasto choć z tego miejsca. Inna rzecz, że stojący obok samochód z otwartymi oknami i 'wyciekającą' zeń romantyczną muzyką, umilającą czas parze hetero
siedzącej na ławeczce tuż obok, zdaje się potwierdzać, że po zmroku owe miejsce z widokiem na rozświetlone Brasov musi być świadkiem scen niczym z najprawdziwszego amerykańskiego filmu
...
droga do Poiana Brasov
widok ze wzgórza na Brasov
Po zjechaniu ze wzgórza do miasta przebijamy się przez spory korek do naszego hotelu. W piątkowy wczesny wieczór rumuńska bieda bije po oczach z każdej strony
. Kiedy Lenka, jako czołowa znawczyni motoryzacji w naszej grupie, dostaje zadanie liczenia wszystkich samochodów ze znaczkiem Audi, po upływie niespełna minuty osiąga kres swych możliwości obliczeniowych
za sprawą wszelkich możliwych odmian tego auta widocznych na prawo i lewo. Nie inaczej jest z innymi niemieckimi markami, wśród których znaczna część to pojazdy dla szczególnie ubogich, czyli wszelakie modele z klasy SUV
. Po mimo tych utrudnień i konieczności kontemplowania poziomu ubóstwa lokalnej biedoty, dzięki mapie miasta wydrukowanej z
http://www.harta-turistica.ro/map.php?ID=9&lang=eng , nasz
hotel Ambiente http://www.hotelambient.ro/ odnajdujemy bez większych problemów. Za sprawą stopniowego dobudowywania do hotelu nowych części, dotarcie z recepcji do naszego pokoju przypomina wymyślny tor przeszkód, ale z drugiej strony standard naszej kwatery, połączony z lokalizacją hotelu prawie w samym centrum, ze strzeżonym parkingiem oraz śniadaniem w cenie pokoju, powoduje, że cena 60 EUR za noc nie wydaje się być znacznie przesadzona ...
W pełnym rynsztunku, zwarci i gotowi, na spacer po mieście ruszamy kilka minut po 19:00. Idąc w kierunku ścisłego centrum, pierwsze, co rzuca nam się w oczy to duży napis BRASOV umieszczony na wzgórzu Tampa. Ciekawe czy lokalne władze 'pożyczyły' pomysł z Hollywood czy vice versa
, ale faktem jest, że gdyby ktoś przesadził z ilością spożytych napojów ognistych, to taki napis widoczny z wielu zakątków miasta skutecznie mu przypomni gdzie się aktualnie znajduje
. Mijamy rozległy plac pokryty dużą ilością zieleni i docieramy do
głównego deptaku miasta, czyli
Strada Republicii, który w piątkowy wieczór tętni życiem. Ciepła pogoda zdaje się sprzyjać zwiewności kreacji płci obojga, tak więc po dniu oglądania przedmiotów martwych można oko nacieszyć również widokiem lokalnej fauny
. Na wprost daje się zauważyć sylwetkę
Czarnego Kościoła, co po konsultacji z mapą (MAPA aktualnie pochłonięta jest wypatrywaniem osobników a la Eros Ramazzotti, więc z nią kontakt jest lekko utrudniony
) sugeruje, że przed nami również znajduje się
Piata Sfatului z charakterystycznym ratuszem. Kiedy jednak docieramy bliżej, okazuje się, że cały plac jest ogrodzony i wyłączony z normalnego ruchu za sprawą koncertu, który się na nim będzie dziś odbywał
. Wielka szkoda, bo to właśnie ów plac jest wizytówką miasta. Bokiem docieramy w bezpośrednie sąsiedztwo Czarnego Kościoła, ale z bliska prezentuje się on mniej efektownie niż z daleka. Odnajdujemy również
jedną z najwęższych uliczek na świecie, mierzącą około 1 metr szerokości
ulicę Sforii, i przechodzimy nią na jej drugi koniec. Z racji zapadającego mroku i prowadzonych tam właśnie prac związanych bodajże z wymianą kanalizacji, panuje tam nastrój przypominający jako żywo sielskie klimaty z bramy na warszawskiej Pradze, stąd więc równie szybko, jak nie szybciej, odbywamy marsz w kierunku powrotnym
.
wzgórze Tampa ... jak w Hollywood
deptak
Do hotelu zmierzamy trochę okrężną drogą, trzymając się już jednak głównych ulic. W schludnie wyglądającej, ale dość niepozornej lodziarni, kupujmy lody, trzy razy po trzy kulki w trzech wafelkach plus jeden wafelek ekstra dla Jasia
. Kiedy przychodzi do płacenia jestem w lekkim szoku. Okazuje się, że za całość wychodzi 45 RONów
. Mając w pamięci lody w Sibiu i ich dość niską cenę założyłem, że i tu nie będzie dużo drożej, stąd nie dopełniłem dostatecznych starań, aby cenę sprawdzić przed zakupem
. Teraz, rzecz jasna, jest już trochę zbyt późno
. Na moje dociekania, czemu aż tyle, miła pani pokazuje na mała tabliczkę z cenami i tłumaczy, że owe lody to nie byle jakie lody, ino importowany wyrób belgijskich mistrzów cukiernictwa
. Kiedy idąc ulicą spożywamy te najdroższe lody jakie do tej pory trafiło nam się jeść, zastanawiam się na ile są one autentycznie belgijskie
... ale jedno trzeba im oddać, są wyśmienite ... acz to może tylko siła auto sugestii
...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.