Po przejechaniu przez Ulcinij udaliśmy się na północ, w poszukiwaniu twierdzy Svać i nad Jezioro Szkoderskie. Wystarczyło wyjechać kilka km za Ulcinij żeby poczuć że jesteśmy w innej niż turystyczna atrakcja Czarnogórze. Po pierwsze znika cały turystyczny plastik, a zaczynają się tereny rolnicze i wystająca z każdej strony bieda i bałaganiarstwo. Przydrożne wysypiska śmieci które na wybrzeżu jakoś nie rzucają się w oczy, jakieś zapomniane gospodarstwa, drobne, gruntowe drogi prowadzące gdzieś za kamienne mury. Na drodze można spotkać chłopa wiozącego arbuzy wozem ciągniętym przez osła lub traktor. I trochę grozy: znaki drogowe zamalowane, na nich napisy MAFIA. Drogowskazy albo usunięte albo ich treść zniszczona. Od razu widać kto tu rządzi. Trochę przed wyjazdem naczytaliśmy się o czarnogórskiej mafi która opanowała wiele urzędów i czasem porywa kobiety do domów publicznych na zachodzie. Więc jczłowiek w takim miejscu nie czuje się zbyt ciekawie. W pewnym momencie droga wiedzie ładnym krasowym wąwozem o wysokości kilkunastu metrów.
Docieramy do dość dużej wioski Vladimir gdzie najwyraźniej miejscowi robią sobie jakąś festę: gra muzyka i piesi ciągną w jedno miejsce. Trafiamy na brązowy drogowskaz do ruin, potem kilkaset metrów za wioską kolejny. I na tym koniec. Droga jest jedna, prosta, dość wąska, idzie w stronę Albani, jedyne odbicie jakie znajdujemy prowadzi do ... restauracji. Nawet zajeżdżamy pod bramę posiadłości ale nic tam nie widać. Dojeżdzamy do wioski Saś ale oczywiście nie ma żadnej nazwy ze to ta wioska, potem kolejnej i zawracamy. Do ruin powinno być około 2-3km od wioski a tu taka niespodzianka. Zawracamy i jeszcze raz docieramy do brązowego drogowskazu i zawracamy.
Robi się ciemno. I spotykamy na utrudnienie na drodze: po zachodzie słońca na drogę wychodzą zółwie. Pierwszego napotkanego fotografujemy:
Kolejne żółwie zatrzymując się przenosimy ostrożnie na pobocze. Gdyby to było kilka sztuk to nie stanowiło by problemu. Tylko że tych żółwi są dziesiątki. I chyba mają gody bo co raz napotykamy na parkę która najwyraźniej stara się przedłużyć gatunek. Oczywiście na środku drogi. Jednego żółwia to jeszcze można wyminąć, wziąć pod miskę olejową jak się jedzie 10km/h to nawet małe bęc nie powinno nic zrobić. Ale dwa żółwie jeden na drugim się nie da. Chyba że ktoś dysponuje terenówką. Więc znów przystajemy i przenosimy. Żeby to było takie łatwe. Normalnie to takiego żółwia można przenieść spokojnie, on się schowa i jest ok. Ale taka parka którą na czas przenosin trzeba rozdzielić jest nieprawdopodobnie agresywna, zwłaszcza samiec. Nieprawdopodobne jak szybko potrafią machać nogami jak chcą. A pazury maja przednie: w końcu kopią nimi jamy w twardej, gliniastej ziemi.
Jakiś tubylec nadjeżdżający z naprzeciwka śmieje się na widok tego co robimy. Oczywiście próbujemy się zapytać ale dogadać się nie sposób. Chyba mówi po Albańsku, po polsko-chorwacku ni w ząb. Po angielsku i niemiecku też. Nie mam zielonego pojęcia czy nas rozumie ale pokazuje żeby zawrócić. To zawracamy. Kolejne samochody z naprzeciwka, tu wszyscy jeżdżą z meksykańską klimą, wszyscy się znają i pozdrawiają się przy mijaniu. Pytamy o drogę na Svać, ruiny nikt nic nie wie. Konsultują się ze sobą. Pytani o jezioro pokazują kierunek. Tyle i my wiemy.
W końcu po całkowitym zapadnięciu ciemności lądujemy w restauracji a właściwie wielkiej posiadłości otoczonej kamiennym, zarośniętym murem. Zatrzymujemy się na parkingu i wygląda na to że jesteśmy nie na swoim miejscu: tam tylko wielkie czarne terenówki. Wychodzimy z szmochodu, 2 chłopaków sterczących na parkingu bacznie nas obserwuje. Pytamy o ruiny. A ci nic. Wołają starszych, ci też nic, dopiero mówią że jest kościół, na wzgórzu. Pokazują kierunek ale nie ma żadnej drogi. Zapraszają do środka: knajpa jest wielka, położona na wysokiej skarpie, nad nią resztki jakichś budynków, chyba strażnica wojskowa z czasów Habsburgów albo okolic I wojny światowej. Pytamy o możliwość pooglądania i idziemy drogą do jeziora Sasko.
Zaraz za skarpą na której znajduje się knajpa jest ... lotnisko polowe. Chyba nielegalne, bo ktoś na trawie rozłożył niskie pochodnie w dwóch długich rzędach oddalonych od siebie o jakieś 20m. Pomyślałem, no ładnie, mafia, przemytnicy, granica najwyżej 10km dalej. Jezioro okazuje się mocno zarośnięte, dużo trzcin, bardzo wysokich. Kładka i kilka łódek, tylko tyle zobaczyliśmy. Trochę się obawialiśmy wyciągać aparaty. Wracamy do samochodu odpowiadając kiwaniem na zapraszające gesty. W drodze powrotnej mijamy kawalkadę samochodów ciągnącą do knajpy na urodziny czy ślub najwyraźniej kogoś ważnego w tej okolicy.
Niestety zrobiło się na tyle późno że z dalszego szukania ruin musimy z rezygnować, z resztą po nocy i tak niczego nie zobaczymy. A szkoda. Svać to ruiny miasta co najmniej tysiącletniego. Zburzone i zarośnięte, dziś jest zapomniane. Kiedyś było bardzo ważnym ośrodkiem handlowym królestwa Zety i jak mówi legenda miało tyle świątyń ile dni w roku. Wykopaliska tego jednak nie potwierdzają mimo że ruiny są podobno rozległe. Do dziś zostały lepiej zachowane resztki 2 kościołów z XIV i XVw. Czytałem relację człowieka który był tam po trzęsieniu ziemi w 1979 roku. Pisał że pomiędzy roślinami można znaleźć resztki budowli pokryte brązowymi freskami. Niestety, nam się nie udało ale można w sieci trochę opisów znaleźć. Na przykład tu:
http://www.gradovi.cg.yu/eng/eng-gradovi/svac.htm