Nie ma nic bardziej bezbronnego, niż srający heros.
Piotr Narwaniec [Korczak] - "Dolina Białej Wody"
11. Klątwa Gór Przeklętych
18-19 sierpnia
Długo przed świtem gwałtowna potrzeba wygania mnie z namiotu. No tak, za dużo się nażarłem na kolację. Patrzę na zegarek - jest czwarta. Jeszcze czas żeby się wyspać. Dalej trochę kręci w brzuchu, do wstania przejdzie.
Do wstania nie przeszło. Po ponownym przebudzeniu przed siódmą pierwsze, jeszcze półprzytomne kroki kieruję na gównopole. Na śniadanie wmuszam w siebie kubek gorącej herbaty i trochę sucharów, w międzyczasie jeszcze zwiedzając odosobnione miejsca za kamieniami i zastanawiając się czy jest sens iść w góry. Już zdążyłem się nieźle odwodnić. Azra podtrzymuje swoją wczorajszą decyzję o pozostaniu dziś w obozie, więc jakby co to byśmy szli tylko we dwóch z Gordem.
Jak co rano, Afrim przychodzi się przywitać. Usłyszawszy o mojej dolegliwości, pokazuje na trawę. Rozumiem że to może od owczych kup. Jak na złość mam wszystkie inne leki, a nic na sraczkę. Pytam czy ktoś czegoś nie ma.
Puno WC papira - odpowiada Gord.
Podejmuję decyzję. Jak już tu jestem, to twardym trza być nie mientkim. Idę na Popluksa. Gordan chyba się cieszy z mojej decyzji. Będzie znacznie wolniej, ale w dzikich, nieznanych górach we dwóch zawsze raźniej. Daleko nie mamy, cały dzień przed nami. W razie czego w każdej chwili mogę się wycofać i Gord, jakby chciał, może iść sam.
Z zaopatrzenia biorę tylko gorzką czekoladę, parę litrów wody i szumaki. To znaczy większość wody bierze Gordan żeby mnie odciążyć. Azra pożycza mi kijki teleskopowe, jednak na razie przytraczam je do plecaka. Idę himalajskim tempem, jakby mi brakowało tlenu. Dużo wolniej niż zwykle, co chwilę odpoczynek, Gord się cierpliwie dostowowuje.
Mamy szczęście na tym wyjeździe, cały czas jest lampa. Jednak tym razem to słońce wyciąga ze mnie resztki sił, zmuszam się do każdego kroku. Żłopię hektolitry wody z szumakiem, a co wypiję to od razu przelatuje. Z regularnością szwajcarskiego zegarka, co pół godziny szukam ustronnego miejsca. Z tym na szczęście nie ma problemu, ustronne miejsce jest jak okiem sięgnąć. Na Maja Popluks będzie prowadził brązowy szlak.
Najpierw idziemy jak przedwczoraj, obok Trawiastego Katunu, pod zębatą przełęcz pod Maja Kolacit. Stąd jednak idziemy jeszcze bardziej w prawo i przez próg doliny przechodzimy blisko najgłębszego wcięcia Qafa Jezerce, trzymając się trochę w lewo od niego.
W kotlinie nie idziemy samym dnem po śniegu, lecz piargiem po prawej. W ten sposób tracimy mniej wysokości. Rasim mówił żeby iść zboczami wprost w górę. Uważam jednak że w moim stanie będzie mi łatwiej iść w obie strony śnieżnym żlebem, który widzieliśmy z Maja Jezerce - przynajmniej odpadną trudności orientacyjne. Gord się ze mną zgadza. Częstotliwość znakowania drogi trochę zmalała. Zaczynam coraz bardziej wierzyć że dojdę.
Szukamy początku żlebu. Z dołu go zupełnie nie widać. Znajdujemy dogodne miejsce do wejścia w zbocze. Trochę wyżej skręcamy w lewo po płatach śniegu i dochodzimy do wielkiego śnieżnego jęzora, który może być tylko naszym żlebem. W górze widać przełęcz i na lewo od niej charakterystyczną trójkątną, ciemną turnię. Wszystko się zgadza z widokami spod Majki. Przed wejściem do żlebu stajemy na odpoczynek. Za skalnym załomem stawiam jeszcze jeden kopczyk.
Żleb już przedwczoraj z góry wydawał się niezbyt stromy, jednak okazuje się on jeszcze łagodniejszy niż myśleliśmy. Nie ma więcej niż 30 stopni nachylenia. Gdy trzeba, butami kopiemy stopnie w twardym śniegu. Ciągle idę bardzo wolno ale czuję się zdecydowanie lepiej. Może zawdzięczam to tylko pozornemu chłodowi dawanemu przez śnieg po którym idziemy.
Mamy super widok na naszą drogę na Majkę przez półki. Grań idąca na zachód przez Maja Kolacit też jest dobrze widoczna. Nasza Qatat e Verlla wydaje się stąd tylko maleńkim ząbkiem. Zupełnie nie widać głębokiej przełęczy, która dzieli ją od reszty trawiastego grzbietu. Łąki, której nie ma.
Podejście może było łatwe, ale na przełęczy i tak mi trzeba długiego odpoczynku. Pochłaniam prawie całą tabliczkę gorzkiej czekolady. Na drugą stronę opada w kierunku Valbony podobny do naszego śnieżny żleb. Wydaje mi się, że stamtąd byłby to najłatwiejszy sposób dostania się w rejon Maja Jezerce.
Zaczyna się trudniejszy do rozpoznania odcinek w kopule szczytowej Popluksa. Z przełęczy idziemy piargiem i kruchymi skałami na widoczne wysoko pod wierzchołkiem płaty śniegu. Pierwszymi dwoma wprost przez śnieg, trzeci obchodzimy skałami. Teren wynosi nas w bok, na prawo od szczytu, między nim a środkowym, niższym wierzchołkiem.
Wchodzimy kilkanaście metrów po skałach, trudności podobne do tych na Maja Jezerce, jest jednak dużo przyjemniej bo skała jest lita. Nawet w mojej obecnej formie nie sprawia mi to kłopotu. Padają mi za to akumulatory w aparacie. Teraz focić będzie już tylko Gordan.
Znad skał wyłania się olbrzymia, łagodna kamienna kopuła. W jej najwyższym punkcie stoi już z daleka widoczny kopczyk. Słońce wychodzi zza chmur i zaczyna na nowo kopsać żaru. Jest 14.30. Czas na wzajemne gratulacje i podziękowanie Gordowi za cierpliwość.
Pobijedio sam Kletvu Prokletija!
Będąc jedynym fotografem, Gord ze zdwojoną energią bierze się za cykanie na wszystkie strony. Jesteśmy wysoko, szczególnie robi wrażenie widok na położoną bezpośrednio pod nami Valbonę. Góruje nad nami tylko Majka, chociaż stąd wydaje sie że niewiele.
Łapię zasięg na komórce, od razu nadlatuje stado semsów. Niektóre w odpowiedzi na wysłane wczoraj z Qatat e Verlla. Ula i Wiola zaliczyły Medveda i Bobotov Kuka w Durmitorze. Spodziewam się że mogą już być w Kopliku, więc piszę im żeby wypatrywały skodzinki jak będą stopować do Thethi. Zgodnie z naszą szczytową tradycją nawiązujemy semsowy kontakt z Typem. Piszę do Czechów, którzy może są jeszcze gdzieś w górach na Zakaukaziu. Dosłownie po paru minutach przychodzi odpowiedź z numeru Davida.
Gratuluju, jsi prokletji pirat! Preju bezpecny sestup i navrat.
Po godzinnym pobycie na piku zbieramy się do zejścia tą samą drogą. Kilkadziesiąt metrów poniżej zostawiam kolejne oznakowanie szlaku.
Mimo że idziemy w dół, na nowo czuję że jestem osłabiony i odwodniony. W zejściu śnieżnym żlebem bardzo mi się przydają kijki Azry. W dolinie stajemy na długi odpoczynek. Już mamy się zbierać w dalszą drogę, kiedy Gord zauważa moją zamyśloną minę. Patrzy na mnie pytająco.
Mislim - odpowiadam moim mieszanym słowiańskim narzeczem -
dal' mi treba da se vyserem il' ne. Łapię rolkę i znikam za najbliższym załomem.
Noga za nogą, z dużą pomocą kijków wlekę się znaną drogą w dół. Qafa Jezerce, próg, Trawiasty Katun. Słońce w oczy, autopilot na pół świadomie rejestruje znajome widoki.
Azra i pasterze czekają na nas w obozie. Mimo zaproszenia przez Afrima na rakiję, nie mam siły iść do katunu. Nie chce mi się nawet jeść, piję tylko gorącą herbatę i uwalam się do namiotu. Azra opowiada że pasterze zaprosili ją dziś na ser i mięso upolowanej przez Afrima górskiej kozy.
Po godzinie goni mnie na gównopole. Już ostatni raz. Dopadają mnie wyjątkowo upierdliwe meszki, zwabione łatwą ofiarą. Cytując pewnego znakomitego wspinacza i jednocześnie literata-amatora, nie ma nic bardziej bezbronnego niż srający heros.
Czuję się lepiej, jestem tylko totalnie zryty. Zasypiam bez żadnych problemów.
* * * * *
Rano się okazuje, że klątwa wcale nie odeszła. Zmieniła tylko ofiarę i sposób działania.
Azra czuje, że zaszkodził jej wczorajszy poczęstunek u pasterzy. Już wczoraj wieczorem była lekko niewyraźna, tylko do mnie niewiele docierało i mogłem nie zauważyć. No cóż, specyficzna dieta, nieprzyzwyczajony żołądek. Dla odmiany rzuciło jej się na górny koniec.
Czas zwinąć bazę i pożegnać się z naszymi wspaniałymi gospodarzami. Dziękujemy im za wszystko, robimy sobie wspólne zdjęcia. Zostawiamy im kserówki rozmówek. Dzielna środkowo-wschodnia Europa co jakiś czas tu zagląda, więc na pewno się przydadzą.
Mimo protestów Azry, pakujemy się tak żeby w miarę możliwości ją odciążyć. Zamiast zejść na przełęcz, skracamy drogę prosto do krzyża. Odwracamy się by spojrzeć jeszcze raz na góry. Na daleką grań Maja Jezerce, na Maja Popluks z ostrym stożkiem zachodniego wierzchołka zasłaniającym główny szczyt, na niepozorną przy nich, ale za to najbardziej naszą - Qatat e Verlla.
Schodzimy stromą ścieżką wolno i z odpoczynkami. Tym razem Azra musi się raz na jakiś czas zatrzymać. Dziś ona toczy swoją małą prywatną wojnę.
Przechodzimy pod znajomym okapem. Thethi jest coraz bliżej. W końcu dochodzimy do źródełka, przy którym zatrzymujemy się na dłużej.
Musimy jeszcze dojść do Bufe. Baza przy Bufe ma jedną wadę. Wracając z gór trzeba jeszcze zrobić do niej spore podejście z dna doliny. Szczególnie dla Azry to jest o jedno podejście za dużo, ale mnie też dobija sama myśl o rypaniu pod górę z worem. Jestem jeszcze cienki po wczorajszych sensacjach.
Idziemy inaczej niż w tamtą stronę. Za gospodarstwem wieśniaczki którą wtedy spotkaliśmy, znajdujemy ścieżkę w górę przez łąki i krzaki. Kochane słoneczko ostro daje nam popalić. Oglądamy się jeszcze raz na dom Cappo di Thethi ze ścianą Maja Harapit w tle.
Dalej ścieżka ginie ale i tak trafiamy nad potok wzdłuż którego parę dni temu schodziliśmy. Żeby przejść przez potok, musimy się przedrzeć przez gęste krzory. Wychodzimy na łąkę ponad drogą dokładnie naprzeciw Bufe, tą samą z której pierwszego ranka cykaliśmy zdjęcia z Gordanem.
Pietro i Vittori cieszą się na nasz widok. Myśleli że przyjdziemy wcześniej. Akurat goszczą u nich dwaj miejscowi policjanci, więc przy okazji spisują nasze dane do meldunku. W przerwach między kolejnymi litrami wlewanej w siebie wody opowiadamy gdzie byliśmy.
Za ladą w Bufe Pietro częstuje mnie tradycyjną lufką rakiji. Kupujemy trochę alkoholu na wynos, płacąc w albańskich lekach i w euro. Biorę dwa koniaki Skanderbeg i kilka piw. Biorę całe naręcze na raz żeby zanieść do samochodu. Robię parę kroków i bum, jeden koniak z hukiem zalicza glebę. Wynoszę resztę na zewnątrz, trzeba będzie kupić jeszcze jednego.
Wracam do środka po dodatkowego Skanderbega. Wychodząc przywalam łepetyną o niską framugę, aż mi się gwiazdy pokazują. Wcześniej parę razy przechodziłem i pamiętałem, ale co z tego. Zmęczenie, upał i łyk rakiji?
Odpoczywamy jeszcze z godzinę, przepakowując klamoty i "gadając" z gospodarzami i glinami. W końcu czas się pożegnać, przed nami najdłuższe 23 kilosy na świecie.
Jedziemy sprawnie, już bez focenia po drodze i z minimalną ilością postojów. Tylko raz trzeba dać skodzince odpocząć jak się grzeje na długim podjeździe na jedynce. Poza tym odcinek specjalny mija bez żadnych przygód. Po niewiele ponad trzech godzinach jesteśmy w środkowej części Boge.
Zatrzymujemy się przed knajpką. Miejscowi, widząc przybyszów, od razu nas zapraszają do środka. Siadamy z kilkoma tubylcami przy stoliku, pijemy kawę i lemoniadę. Barmanka, miła starsza pani, nie przyjmuje od nas zapłaty.
Mieszanką gestów i pojedyńczych słów w różnych językach próbujemy rozmawiać o życiu ludzi tutaj w górach, o nich i o nas. Jeden z miejscowych pokazuje na siebie - musliman. Wskazując sąsiada mówi - katolik. Po czym unosi rękę w górę - mamy tego samego Boga.
Blisko dolnego krańca Boge widzimy siedzącą przy drodze kilkuosobową grupę. Najwyraźniej łapią stopa do Thethi. Wioli i Uli wśród nich nie ma, są to sami Słowacy. Też idą w Prokletije. Gord, chociaż kuma to co do nich gadam, pyta jakiego używam języka. Mieszanego - mówię - po trochu słowackiego, czeskiego, polskiego, chorwackiego...
Bosanski - dopowiada z uśmiechem Azra.
Naravno, bosanski isto! - zgadzam się.
Wreszcie koniec szutru, zaczyna się asfalt. Skodzince należy się duży kufel wachy.
W gościnnym domu w Kopliku wita nas Agnieszka. Część ekipy pojechała odpocząć nad morze, ks. Artan ma przyjechać wieczorem. Najwspanialszą rzeczą jest możliwość żeby wreszcie wskoczyć pod prysznic. Przy kolacji wyjmujemy mapy i dokładnie opowiadamy gdzie byliśmy. Agnieszka ze Shtrigami i jeszcze innymi znajomymi wybierają się na Majkę. W międzyczasie przychodzi sems od Uli i Wioli że niestety miniemy się o jeden dzień. Azra na szczęście czuje się już lepiej.
Oglądamy polską telewizję z satelity, gdy przyjeżdża ks. Artan. Siada przy stole milczący, z wyraźnie skwaszoną miną. Z początku jakoś głupio pytać co się stało. W końcu sam mówi że miał dziś wyrwanego zęba mądrości.
Idziemy spać dosyć wcześnie. Jutro przed nami kawał drogi przez kilka krajów. Pożegnania i spotkania.
(fot. Gord i Kamil)