A więc jak już wspominałem w innych wątkach - wybraliśmy się w dwie osoby na Bałkany na krótki wypoczynek. Miało to być troszkę rekompensata braku białego szaleństwa w tym roku. Przygotowanie auta, wykupienie assistance i w drogę.
Zaczęliśmy w stolicy w piątek o 16. Kto skojarzy ten fakt dodatkowo z długim weekendem i magicznym słowem Janki, które większość mieszkańców stolicy przyprawia o dreszcz nie będzie się dziwił że wyjeżdżałem z Warszawy prawie 2h. Następnie dalsza część survivalu zwanego trasą katowicką, z miłośnikami lewego pasa i fotoradarami co 5 minut. Zakup winietki i wjazd do Czech - wreszcie chwila spokoju.
Potem absolutnie pusta autostrada do Bratysławy i po niecałych 2h jesteśmy na Węgrzech. Tutaj wybraliśmy wariant drogi 86. Raz, że z ciekawości, dwa jest krócej, trzy - z przekory Droga całkiem niezła, oprócz odcinka do Rajki, ale o tym już wielu pisało. Jak to w nocy trochę zwierząt na drodze, bardzo dużo jeży - które trzeba było omijać ale przy zerowym ruchu to nie problem, są dobrze widoczne z dość daleka, lisy czające się po krzakach. Noc była bardzo jasna - księżyc więc jechało się fajnie. Około 2 doszliśmy jednak do wniosku, że może warto by było się przespać - nie chodziło tu o zmęczenie, ale raczej chęć normalnej egzystencji turysty w dniu następnym. Podjechaliśmy do Sarvaru - noc, wszystko zamknięte na 4 spusty. Jedyny otwarty hotel - park inn oferował nocleg za 100 euro jako że zmęczenie kierowcy nie było warte, aż tyle i nie byliśmy w desperacji stwierdziliśmy, że zrobimy jeszcze jeden POM (powolny objazd miasta) i może jeszcze coś znajdziemy. Nagle... patrzę jest - w gasthousie świeci się światełko. Zatrzymuje się zaglądam, a tu dwóch Węgrów pije wino - pukam i widzę że ... piją już od dawna Po 10 minut prób pan w końcu otwiera drzwi i za 40% hotelowej ceny mamy fajny pokój z łazienką i widokiem na park z kwitnącymi kasztanami.
Budzimy się rano, parę fotek i przed siebie. Na granicy w Nagykanizsy okazało się że przejście "nie autostradowe" nie obsługuje tych z schengen i trzeba było przejechać na te autostradowe - co ciekawe celniczka zapewniła nas, że nie ma problemu bo ten odcinek jest bezpłatny. Cóż, ile w tym prawdy nie wiem... ale nikt nie robił zdjęć ani nas nie kontrolował. Wjechaliśmy do Chorwacji, autostrada, przejazd przez Karlovac i na przejście w Velika Kladusa. Co ciekawe to miasto i okolice były w czasie wojny Bośniackiej terytorium pewnego tworu o tej samej nazwie. Tworu, który powstał w pewien sposób z przedsiębiorstwa agrokomerc - największego potentata rolniczego z lat 80'tych. Był to podobno jeden z najbogatszych regionów exYU. Okolice rzeczywiście piękne, pagórkowate i widać że mocno rolnicze. W centrum miasta duży pomnik ofiar, choć miasto podobno w czasie wojny nie ucierpiało - przywódca tej "republiki" dogadywał się zarówno z Chorwatami jak i Serbami... ale w żaden sposób z rządem bośniackim mimo że region jest zamieszkały głównie przez Bośniaków.
Zostawmy jednak historię... region bardzo malowniczy, z ciekawą architekturą przypominającą w pewien sposób dawne budownictwo na Mazowszu. Przejechaliśmy przez Cazin, gdzie był festyn - dlatego nie zwiedziliśmy zamku znaleźliśmy hotel... chwila relaksu i Bihać. Przyznam się, że spodziewałem się raczej dość zapyziałego liżącego jeszcze rany miasta... a tu niespodzianka. Bardzo ciekawy most łączący wyspę na środku Uny, która to przebiega przez miasto, ładny choć zdecydowanie nie zabytkowy deptak z kinem i knajpkami, ładny zadbany park. Z typowo turystycznych atrakcji - meczet, kula i wieża kościoła katolickiego - reszta zniszczona, choć sądzę że nie w obecnej wojnie. Bardzo przyjemne miasteczko. Powrót do hotelu, przepyszna kolacja na brzegu wodospadu i za chwile następny dzień...