Jest jeszcz komputer, więc wklejam tekst życząc miłej lektury!
Już poniedziałek 22 sierpnia. W niedzielę wieczorem przeliczyłyśmy jeszcze nasze euro i wymyśliłyśmy sobie wycieczkę nad Jezioro Szkoderskie.
Poranek - budzi nas huk morza - sztorm przy Buljaricy! Ale widok! Wszyscy mieszkańcy trzech kampów, które były w okolicy - na plaży. My też - rozczochrane, nieumyte, ale uzbrojone w aparaty! I tak się wszyscy napawaliśmy widokiem. Krótko. Bo przyszło opamiętanie - co teraz robimy. Jak tu usiedzieć na miejscu z powodu pogody jedynie, po blisko trzech tygodniach nieustannego niemal włóczenia się tu i tam.
Siedzimy sobie więc w namiocie: kawka, chlebuś z chorwackim jeszcze dżemem i czekamy na poprawę pogody. tak koło 10.00 zaczęło się tak jakby przejaśniać (siła sugestii
) - baaaaaardzo powoli. Ale w końcu stwierdziłyśmy, że nic nie wysiedzimy i ruszyłyśmy na trasę.
Jak tylko zamachałyśmy na stopa od razu zatrzymał się śliczny niebieski Golf na austriackich numerach - w środku dwóch panów z szerokimi karkami i taaaakimi łańcuchami na nich. Ale wpadłyśmy w panikę! Mówimy jakoś tak na odczepnego, że my do Ulcinja (a chciałyśmy do Sutomore tylko), a oni, że tylko do Sutomore jadą. Ale takeśmy się tych karków wylękały, że bardzo inteligentnie podziękowałyśmy, że to nam nie po drodze.
Dla nie znających tamtej rzeczywistości - stamtąd nie ma lepszej drogi - jadąc do Ulcinja trzeba przez Sutomore...
Chłopaki chyba wzięli nas za wariatki , ale tym razem strach zwyciężył (a potem już nigdy!)
Pojechałyśmy więc do Sutomore po chwili - spoko wozem - Golfem - hehe - i kierowcą wielce milczącym.
A potem pociągiem - za 3 euro i coś tam - za 2 osoby tam i powrót - do Vranjiny nad Jezioro Szkoderskie. Po drodze tunel - 6 km.
Wrażenia z podróży pociągiem - wygodne mięciutkie fotele, tłum ludzi, którzy pomimo napisów Zakaz Palenia, nic sobie z tego nie robili, zadymiając wagon dokumentnie. Ale jak już nawet ja - zatwardziały wróg palenia - przywykłam do tego, więc dało się wytrzymać. Chyba po 20 minutach dotarłyśmy do Vranjiny.
Ale najpierw jeszcze o widokach z okna pociągu - przed tunelem to tak jak na całym wybrzeżu, a za - momentalnie zupełnie inny świat! Cudowne góry - tym razem wyrastające z jeziora (a te kolory! i te nenufary, inne lotosy, czy jak to się tam nazywają te lilie wodne czy co - czescy towarzysze Zawodowca i Jola Michno pewnie od strzału by wiedzieli - no RAJ!). Tory i droga wiodą przez most na jeziorze - reeeeety jak pięknie!
A stacja Vranjina wyglądała tak: ławeczka z dwóch desek i małe zadaszenie. Trochę dalej za nią - napis Vranjina - cyrylicą - znów dziękujemy pani od rosyjskiego.
Ruszyłyśmy do wioski, żeby znaleźć łódkę na wycieczkę po jeziorze. A w wiosce pusto i głucho
- jeden starszy rybak naprawiał sieci w łódce, kozy pasły się na soczyście zielonej trawce, a do brzegu właśnie przybiły łódki, z których wysiadły kobiety z taaaaaaaaakimi karpiami (potem siedziały z tymi skarbami przy drodze, czekając na przejażdżających turystów. Niemcy bardzo chętnie kupowali).
[
Podeszłyśmy do jednej staruszki z pytaniem o tę wycieczkową łódkę - pani słabo widziała i tak sobie słyszała. Ale czym prędzej zaprosiła nas do domu - bardzo skromnie, ale miło i przytulnie - na ścianach portrety przodków w takich starych czarnogórskich strojach.
Wyjęła z szafki wielki telefon Panasonic z milionem funkcji, wręczyła notes z telefonami (znów cyrylicą zapisane) i prosiła żeby znaleźć Tichomira (to jej syn). Dziękujemy pani z rosyjskiego - znalazłyśmy Tichomira. On niestety w pracy. Więc staruszka zostawiła nas w domu, kazała czekać, a sama poszła popytać w innych domach. Wyszłyśmy za nią, bo nas ten ogrom zaufania wręcz onieśmielał, ale nas zdecydowanie wróciła, że mamy czekać. I nie podejrzewamy, ze dlatego, żebyśmy nie trafiły do kogo innego, kto by nas zabrał na jezioro...
W tym też czasie wróciła "wypasiona" łódka z poranną wycieczką Rosjan. No i szef firmy wycieczkowej zaproponował nam wyjazd za 20 euro. Tyle samo brali tubylcy i już jakoś polubiłyśmy babcię, więc wolałyśmy poczekać na nią, niż dać zarobić firmie. I po chwili znalazł się młodzieniec, który obwiózł nas po jeziorze i zawiózł do monastyru św. Mikołaja.
Było miło - i te figi przy monastyrze!!!
W drodze powrotnej płynęliśmy kanałem z tymi liliami wodnymi - u nas to chyba chronione i nikt nie miałby odwagi tego zbierać. A tu młodzieniec garściami zrywał nam te kwiatki - choć wcale nie prosiłyśmy - ale to było bardzo miłe. Obfotografowałyśmy, postawiłyśmy potem przy namiocie, ale do Polski już nie zabierałyśmy, bo może na lotnisku w Zadarze byłyby problemy:-). Ale z liliami na tym Jeziorze to nawet tak jakby romantyczne było:-).
Potem odezwały się w nas górskie żądze
. Wzrok skierował się na pobliską górkę we Vranijinie. Najpierw na szczyt prowadziła nas kozucha - bo tam tylko kozuchy miały swoje ścieżki, ale zrezygnowałyśmy z jej przewodnickich usług i same po takich wertepach skalnych polazłyśmy do góry, słysząc z dołu, z wioski, doping kilkunastu dziecięcych gardeł.
A ze szczytu - taaaaaaaakie widoki na cztery świata strony- za darmo
.
Zeszłyśmy (koza darła się gdzieś w pobliżu, ale nie umiałyśmy jej zlokalizować) swoim szlakiem w dół wciąż pustej - jeśli chodzi o tubylców -wioski. Była tam tylko kolejna grupa Rosjan, którzy koniecznie chcieli nam zdjęcia robić - że niby takie himalaistki jesteśmy - tylko żebyśmy się jakoś bardziej uśmiechały. A co my? Małpki? Ale te jakieś grymasy milionerom zaserwowałyśmy.
Spędziłyśmy jeszcze trochę czasu z miejscowymi dziećmi, które uczą się w szkole rosyjskiego, więc się tak jakoś historycznie zrobiło. Dzieci nie chciały nas wypuścić, a tu już czas był podejść na tę stacyjkę. Pośród machań i pokrzykiwań na pożegnanie poszłyśmy w końcu łapać pociąg
.
Po drodze, na nabrzeżu jeziora, w jakimś śmietnisku Wiola wypatrzyła dwie śliczne maleńkie filiżanki - Made in China! No to zabrała na pamiątkę
i teraz w Polsce częstuje z nich gości kawą.
Na stacji odnalazł nas niejaki Branko i zaprosił na wycieczkę łódką - no sorrrrrry, ale teraz to już nie było ani kasy, ani czasu... A jak rano szukałyśmy, to nikt się nie nawinął!
Pociąg jadący z Podgoricy zatrzymałyśmy machnięciem ręką i po chwili byłyśmy w Sutomore.
Stąd stopem - czym? Oczywiście VW - ale za to nowym Passatem! Wypasionym, z klimą!!!
Ale wcześniej musiałyśmy pokonać konkurencję w postaci blond-Rosjanek, które nam powiedziały, że już pół godziny stoją. No to ile my ciemnowłose białogłowy będziem tkwić? Oddaliłyśmy się nieco od nich, żeby jednak coś złapać
. Hehehe - no i... Ma się ten urok osobisty.
I jeszcze machajac, rozpaczliwie wykonywałam przed przejeżdżającymi autami cos takiego jak taniec Dudka - i już po minucie autko stanęło przy nas, a nie przy przyjaciółkach z zaprzyjaźnionego kraju
. Rosjanki chyba same były w szoku, że my już jedziemy...
Kierowca o głosie i aparycji Danny’ego de Vito był wielbicielem narodowej muzyki serbskiej, dalmatyńskiej i... marokańskiej! Tego też słuchaliśmy po drodze do Buljaricy (nie było mu po drodze, ale machnął ręką i stwierdził, że co za różnica 10 km w tę czy w tę). Ale wcześniej wpadliśmy do warsztatu samochodowego, bo Danny’emu drzwi trochę skrzypiały w tej furze.
Zastanawiamy się czy to jakiś ksiądz katolicki nie był (ale nie dlatego, że miał wypasiona furę
), bo na lusterku wisiał katolicki różaniec, a wnętrze było obficie przyozdobione pamiątkami z Medjugorje. I co jeszcze - Danny nawet nie wpadł na to, żeby nas zapytać czy jesteśmy tu same i czy mamy mężów
. Tym razem nie musiałyśmy więc kłamać.
Dziś koniec. Streszczenie następnego odcinka: kasa się topi, więc jutro będzie emocjonujący stopowo dzień.
A wracając do rzeczywistości - może uda sie fotki wkleić. Się zobaczy. Trzymcie się, pa pa.
P.S.Tak wygląda Jezioro od strony albańskiej: