Na ŻYWCA mówicie chłopaki.... A jakieś Niksicko z Czarnogóry komuś nie zostało...???
Ale do rzeczy!
Chyba skończyło się na Milnej więc cd. - Odcinek 4 zdaje się,a reszta to później, bo trzeba dopracy
Samo miasto Hvar w tym czasie przeżywało oblężenie włoskie (Ja do Włochów mam wrodzoną sympatię, ale tam, to juz nawet miałam sny, że jest wojna niemiecko-włoska i że działam w niemieckim ruchu oporu, wyrzucając Włochów z promów za burtę). Spędziłyśmy w nim trzy cudowne blade świty - pogoda rankiem niestety taka sobie, więc i fotki bure.
Tutaj też siedząc sobie na nabrzeżu obserwowałyśmy błyskawiczny kurs nauki jazdy łódką, którą można się było własnoręcznie wybrać na okoliczne wysepki i plaże. Wiecie - ci Włosi to naprawdę mają fantazję - w życiu nie siedzieli przy sterze, ale wszyscy rwali się do prowadzenia tych łódek. I w maleńkiej zatoczce chyba 12 naraz uczyło się te łódki opanowywać. Trzeba było widzieć miny właścicieli jachtów-wypasów, kiedy Włosi tłukli po burtach (tak to się nazywa?).
A potem jeszcze obserwowałyśmy jak pani wagi ciężkiej usiłowała wsiąść na wypożyczony skuter razem z panem wagi papierowej. To był dopiero cyrk...
I jeszcze wzbudziłyśmy przerażenie wśród pasażerów autobusu z Hvaru do Starego Gradu przez Vjelo Grablje (jeden kurs dziennie), wysiadając właśnie w Vjelo Grablje - ktoś polecał te opuszczone miasteczka na forum, więc pojechałyśmy - wysiadamy: żegnały nas przerażone spojrzenia i powolne ruchy rąk - w geście machania na ostatnie pożegnanie.
Samo południe, patelnia, żywej duszy w promieniu iluś km, w dole majaczą dachówki miasteczka (normalnie jak jakaś Wenezuela z westernu). Zero ruchu samochodowego, brak perspektyw na powrót do Milnej dziś jeszcze.... Schodzimy wśród przekwitającej lawendy, rozmarynów wielkości krzaków i cykad wygrzewających się w słońcu na ulicy!!!! A myślałam, że nie będzie mi dane zobaczyć jak to wrzeszczące paskudztwo wygląda z bliska!!! A tu całe stada!
Na cmentarzu ucięłyśmy sobie pogawędkę z tubylcem, który przyjechał tu na grób i opowiedział, że mieszka tu tylko kilka rodzin, reszta wyjechała. No bo to tylko miejsce dla księżniczek - za siedmioma górami, za siedmioma morzami mieszkała księżniczka i mówiła: cholera wszędzie mam daleko... To i ludziska powyjeżdżały do cywilizacji.
Zastanawiając się nad możliwościami powrotu do Milnej zauważyłyśmy drewnianą tablicę przygwożdżoną do słupka - Milna - 3 km. Nooo nieeee. Jak juz Chorwat napisze, że 3 km, to na pewno jest inaczej. Pana przekopującego niedaleko grządki postanowiłyśmy zapytać czy to prawda. Zauważył nas jednak trochę wcześniej i burknął - jakże serdecznie: What do you want?
Potwierdził, że to prawda - i tak przeszłyśmy malowniczym szlakiem wśród pięknych wzgórz i srebrzących sie starych drzewek oliwnych do Milnej - po drodze nawiedzając jeszcze Malo Grablje - tu już naprawdę nie było żywej duszy, ale była restauracja czynna od 16.00 - byłyśmy trochę wcześniej więc odpuściłyśmy czekanie, żeby zobaczyć, kto na tym pustkowiu naprawdę prowadzi interesy - bo nie wierzyłyśmy że do tej Milnej to naprawdę blisko! Ale miejsce na pewno warto odwiedzić!!! Zupełnie inna Chorwacja!!!
W niedzielny wieczór załapałyśmy się na katamaran Krilo (Włosi odpuścili już - uff) i za 44 kuny przepłynęłyśmy do Korculi. Byłyśmy na miejscu około 19.30, ale dzięki kompetentnej pomocy tubylców - hehehehe - na camp Kalac przyciągnęłyśmy zwłoki dopiero ok. 21.00. Miejsce, które dostałyśmy w recepcji było tak skrzętnie ukryte wśród krzaków, że pomimo pomocy małżeństwa polsko-luksemburskiego, dwóch francuskich, trzech włoskich, odnalazłyśmy je dopiero rano, ale kochani luksemburczycy udostępnili nam kawałek swojego placyku i nawet latarkę pożyczyli, dzięki czemu noc spędziłyśmy jednak pod własnym namiotem.