Dwa kroki dalej znajduje się basen... Chlor aż szczypie w nos ale wizualnie obiekt prezentuje się świetnie
Przysiadamy w przy campingowym barze by na chwilę zebrać myśli i się naradzić.
Dzieciaki oznajmiają, że są głodne, mimo, że pół godz. temu pochłonęły stertę kanapek (świeże powietrze robi swoje
) Kupujemy rybkę i frytki okraszone majonezowym sosem ...patrzymy w sina dal i nasiąkamy miejscowym klimatem. Kelner zagaduje Olę pokazując jej sztuczki ze znikającym pieniążkiem...
Nie musi tego robić, nasze euraski i tak znikają w zastraszającym tempie
Stwierdzamy, ze musimy sprawdzić ceny campu i
ewentualnie obejrzeć wolne miejscówki.
Wdrapujemy się po schodkach i wychodzimy na płaski teren.
Robię szybkie rozpoznanie. Po lewej budynek sanitariatów...zaglądam...czyściutko i pachnąco!
W części kuchennej poza umywalkami i blatami znajduje się nawet pralka automatyczna (jak się potem okazuje- ogólnodostępna)
Za ścianą bardzo ładne, nowe sanitariaty. Na zewnątrz budynku urządzono przyjemnie zadaszone patio z długim stołem , w sam raz do wieczornego biesiadowania.
Jak na razie same plusy. Idziemy do recepcji ( nie za bardzo ogarniam czy camp, który oglądamy to Adriatic czy Ponta. Okazuje się, ze campy są połączone tzn. oddzielone są siatką ale mają wspólne przejścia i plażę. To co oglądaliśmy należy do Ponty, a główną cecha różniącą campy jest cena.
Ponta mimo wysokiego standardu jest tania, tańsza nawet od Vrili...( ...Tomciu, mówię Ci tu gdzieś jest zonk!..)
Sympatyczny właściciel Dario wylicza nam 180 kun/ dobę ( dzieci po 25, my po 40, namiot 30, auto 20)
Pokazuje nam wolne działki, wolne są tylko te na samej górze...stwierdzam, że te parę schodków na plażę dobrze mi zrobi
Mankamentem Ponty są działki ułożone tarasowo więc autko musi pozostać na parkingu przy sanitariatach.
Nasza działeczka znajduje się na najwyższej półeczce tuż przy schodkach na plażę więc nie mamy przynajmniej problemu z rozładunkiem auta. Szybko rozbijamy nasz błękitny hangar , na mniejszej parcelce ustawiamy stolik i obczajamy otoczenie. Po sąsiedzku mamy Niemców (...wieczory spędzają siedząc na krzesełkach przy namiocie , każdy z nosem w swoim tablecie nie odzywając się do siebie ani słowem...
),a naprzeciwko rodzinkę Czechów ( Ci to ciągle łupią w karty), z drugiej strony dwóch facetów z wieeelkim psem
Mimo pierwszego dobrego wrażenia zaczynam zauważać drobne mankamenty...
Pomijam schodki i psa patrzącego na mnie wilkiem. TU NIE MA ŻADNEJ PRYWATNOŚCI!
Oczy z czterech punktów obserwacyjnych napierdzielają 24 h na dobę...Oprócz tego każda osoba z campu wchodząca po schodkach w drodze do sanitariatów rzuca radosne :"Hello"(czyli jakies 60 hello/h). Po półgodzinie boli mnie szczęka od nieustającego , z każdą minutą coraz mniej szczerego uśmiechu... po 2 godz. boli mnie szyja bo próbuje ukryć się za murkiem przed namiotem a miejsca tam niewiele...po 3 godz. boli mnie dusza i chcę wracać na Vrilę!!!
-Twardym trza być nie miękkim!- dobija mnie Tomcio....jakoś te dwa dni wytrzymasz ...
-To otwórz mi redsa...na trzeźwo tego nie zniosę... po chwili z mściwą satysfakcją oddawałam promienne spojrzenia w kierunku nienasyconych sąsiadów, po raz kolejny utrwalając stereotyp typowego Polaka...