W poniedziałek, dla odmiany, padało od rana. Niebo zasnute, trzeba było coś wymyślić. Wymyśliliśmy Bad Ischl, cesarski kurort.
Nie lubię Najjaśniejszego Pana, żadnej mojej sympatii on nie budzi, tak więc było to miejsce ostatnie na mojej liście, no ale co było robić?
Samo miasteczko jest piękne, co w sumie nie zaskakuje bo nie widziałam tam brzydkiego miasteczka. Uliczki wypieszczone i kolorowe, a wszędzie portrety cesarskiej pary. W Salzburgu Mozart, tutaj Franciszek Józef, wszechobecny do znudzenia, no ale w końcu to jego miasto, jego miejsce. Cesarzowa Zofia miała kłopoty z zajściem w ciążę, cudowne właściwości kurortu, solankowe kąpiele, pomogły i oto wydała na świat trzech synów, zwanych dlatego "solnymi książętami". Tutaj Franciszek poznał Sissi, późniejszą cesarzową Elżbietę. Tutaj też miała swoją willę Katarzyna Schratt, kochanka, nie - kochanka, morganatyczna żona cesarza, nie do końca wiadomo jak to było, w każdym razie bliska znajoma.
Można się po miasteczku przejść, albo przejechać (kolejka obwożąca wokół największych atrakcji kurortu 4 e, powozik 5 e od osoby). Wypiliśmy sobie na początek kawkę w kolorowej uliczce i poszliśmy oglądać cesarską willę. Do środka wchodzi się wyłącznie z przewodnikiem, w zorganizowanych grupach. Jak mniemam odbywa się tam coś na kształt misterium, misteriom ku czci zaborców mówimy stanowcze nie, wybraliśmy więc opcję willi z zewnątrz i parku.
Willa ładna, park uroczy.
Marmurowy herbaciany pałacyk Sissi, jedynej osoby z cesarskiej rodziny wzbudzającej moją sympatię, tak więc uległam lokalnym trendom i mam kubek z portretem Sissi
Oczywiście zaczęło wychodzić słoneczko. I znowu sauna, i znowu nie wiadomo co zrobić z tym wszystkim co na sobie. To było najgorsze, już niechby lało cały dzień. Ale nie, pogoda była nieprzewidywalnym miksem.
I jeszcze spacer, ten żółty kolor budynków, to nie taki tam sobie zwykły żółty, to jest cesarska żółć, o!
Poszliśmy na obiad, do knajpki o nazwie Sissi Bar. Knajpka vis a vis willi Lehara, tuż przy moście, godna polecenia. Chyba najlepszy obiad w czasie tego urlopu. Coś, co nazywało się Talerz Franciszka Józefa (jakżeby inaczej, wszystkie dania miały coś cesarskiego w nazwie). To coś okazało się doskonałymi filetami z polędwicy wieprzowej, w świetnym sosie grzybowym z krokiecikami ziemniaczanymi, do tego ogromny talerz sałaty. Tak, stanowczo warte uwagi, cena przyzwoita (10,40), knajpa urocza, piwo dobre. Dlatego fragment knajpki
uwieczniam, zasłużyła
Pod wieczór, przy pięknej już pogodzie przeszliśmy się brzegiem halsztackiego jeziora.