Po długiej nieobecności dodaję anegdotę:
LONDYN, GRUDZIEŃ 2011
Samolot pochylił się w zakręcie na skrzydło i ujrzeliśmy błyszczące w słońcu tysiące wiatraków rozsiane na Morzu Północnym. Pogoda, jak na początek grudnia, była piękna.
Lądujemy na lotnisku w Stansted. Kupujemy bilety na autobus do Londynu i znajdujemy czekający na nas pusty pojazd.
Ewa chce siadać na pierwszym siedzeniu z bezpośrednim widokiem przez przednią szybę.
Musi wpatrywać się w jakiś stały punkt na horyzoncie, by utrzymać w ryzach chorobę lokomocyjną.
Protestuję, że może inwalidzi, starcy itp. mogą potrzebować tego miejsca i, w końcu, zajmujemy fotele w drugim rzędzie.
Błąd!
Tuż przed odjazdem, przed nami rozsiada się młoda murzynka (M) z wielką grzywą włosów.
Ewa syczy – No masz swojego starca -.
Faktycznie stara nie jest, potrafi sprawnie posługiwać się komórką, co głośno udowadnia.
Autobus rusza, M chowa komórkę, a wyciąga z torebki lakier do włosów, którym przez kilka sekund utrwala wybujałą fryzurę.
Giniemy w duszącej chmurze lakieru.
Kaszlę dyskretnie, by nie urazić dumnej przedstawicielki obcej rasy. Z rzednącej mgły wynurza się pozieleniała twarz mojej żony.
Wytrzymamy! To tylko 70 kilometrów do centrum – mówię.
Odpowiada mi spanikowany wzrok Ewy, mówić nie może, odwraca głowę w kierunku okna
i ciężko dyszy.
A za oknem tyle ciekawych rzeczy do obejrzenia: a to pałac, a to zielone drzewa i trawa, a to drogowskaz do Cambridge. Podekscytowany próbuję podzielić się z Ewą spostrzeżeniami, niestety, napotykam przepełnione cierpieniem spojrzenie i cichy szept: - Za chwilę rzygnę-
- Mam nadzieję, moja droga, że narzygasz jej w sam środek tego kołtuna – mówię przez nos, z najlepszym angielskim akcentem z wyższych sfer.
Rozglądam się, czy nie ma jakichś otwieranych okien. Nie ma, niestety, to nie polski autobus.
W tym momencie M wykonuje kolisty ruch ręką wokół swojej osoby, jakby odganiała duchy plemienne. Tym razem spryskuje się obficie perfumami o mocnym duszącym zapachu.
Teraz i mnie dopadają mdłości.
Nie tylko.
Widzę, jak kierowca traci powoli przytomność. Słania się na siedzeniu, a autobus niebezpiecznie zjeżdża na pobocze.
Łapię za kierownicę, wywlekam z fotela nieprzytomnego człowieka i zajmuję jego miejsce. Shit! Przede mną pojawia się rondo. Pokonuję je przy dźwięku klaksonów jadących z przeciwka pojazdów.
Jeszcze nigdy nie widziałem tylu wariatów jadących „pod prąd” naraz.
Oops, sorry, zapomniałem, że to ruch lewostronny…
Pod wieczór robi się spokojniej. Kudłata M dawno już wysiadła, żonę podwiozłem do hotelu, niedługo koniec zmiany. Dyspozytor przez radio każe mi przyjść jutro na 6.00, żeby podpisać umowę.
A mówili, że w Londynie tak trudno o pracę…