Dzięki za wszystko, co napisaliście od wczoraj
Jakoś się przezyło...
6 października 2006
Refugio Poqueira-Mulhacen-Capileira-Granada
Gdyby to ode mnie zależało, to bym najchętniej wyszła ze schroniska o szóstej rano, polazła szybko na te górę i spadała niżej. Ale nie zawsze można mieć to,co by się chciało
. O szóstej rano - że tak przypomnę - są tu totalne ciemności. Szarzeje koło ósmej, więc dopiero gdzieś koło wpół do dziewiątej zbieramy rzeczy i schodzimy do jadalni. Zamawiamy herbatkę, Wiola jeszcze kawę. Ja nie wiem czy zamawiać czy nie, na wszelki wypadek zostanę przy herbacie.
W dalszym ciągu nie mam apetytu, ale wmuszam w siebie jedzenie, bo cały czas się pocieszam, że to nie wysokość tak na mnie działała, a jedynie niedojedzenie
Nie chcę mieć choroby wysokościowej na 2500!!! Jak ja mam w Alpy jechać, o Karakorum czy Himalajach nie wspominam
. Tzn. pojechać mogę, tylko troszkę więcej czasu na aklimatyzację widocznie trzeba... Nie podoba mi się to. Żeby moje ciałko mi takie psikusy robiło, kiedy ja naprawdę normalnie dałabym radę!!!
Górko - pozwól wejść
Kiedy wychodzimy ze schroniska jest nam potwornie zimno. Temperatura - -2 stopnie. Cieszę się, że jednak nie zostałam wczoraj spać pod kamykiem, bo bym tam pewnie została na wieki wieków. Amen.
Wreszcie widzimy te prerię, której w nocy nie dane nam było doświadczyć. Niemco-francuzi oglądają i focą stadko czegoś sarenko-muflono-kozico-podobnego. My oczywiście podobnie.
Stajemy przed dylematem - iść tam, skąd wczoraj przyszłyśmy, czyli do szutrówki i potem lekko pod górę na szczyt? Czy może zgodnie z planem - wzdłuż potoku i dalej na jezioro Majuno? Ta droga wydaje się na krótsza. Na mapie
Mamy nadzieję, że najpóźniej w południe będziemy na szczycie. Spokojnie zejdziemy do Trevelez i stąd autobusem o 18.30 wrócimy do naszych kotów w Granadzie
NO CÓÓÓÓŻ...
Patrzę tęsknie na górkę za schroniskiem - tak niewinnie płasko wygląda. Górko - pozwól wejść. Majka mnie nie chciała... Zgódź się...
Idziemy wzdłuż potoku a właściwie wzdłuż jego zamarzniętej wody. Słonko jeszcze nie dotarło. Jest za Mulhacenem. Zimno. Pnę sie powoli. Boję się oddychać głębiej, żeby się nie zmęczyć tą czynnością
:D:D:D. Wiola robi dużo fotek. Co chwilę biegają przed nami różne małe zwierzątka, ale są i niedaleko stadka kozic. Doznaję prawdziwego szoku, kiedy za jednym zakrętem na drodze mojej wspinaczki staje oko w oko - gdzieś w odległości 3 metrów - z czymś co wygląda jak muflon. Nie wiem które z nas się bardziej wystraszyło, ale to 'muflon' miał szybszy refleks i uciekł zanim zdążyłam odsłonić obiektyw aparatu. Spodobało mi się to bardzo.
Nikt z licznej ekipy, która spała w schronisku nie idzie naszym szlakiem - albo poszli szutrówką, albo w ogóle nie myśleli o zdobyciu szczytu. Ścieżka wspina się łagodnie po wysuszonej trawie, dopiero gdzieś za jeziorkiem - a właściwie tym, co z niego po upalnym lecie zostało - zaczynają się pokłady głazów. Najpierw ładnych różowych skał, a później talerzowanych kamieni, które z pod słońce pobłyskują srebrzyście, a 'ze słońcem' są zardzewiałe
Mimo ostrego słońca tu jest bardzo zimno - zakładamy rękawiczki, ja czapkę, Wiola chustkę. Czuję się dobrze, ale cały czas mi się wydaje, że zaraz to się skończy i znów będzie koszmar, więc idę sobie powoli.
(Mulhacen jest na środkowym zdjęciu za Wiolą)
Nad jeziorkiem - dłuższa sesja zdjęciowa. Podejmujemy też decyzję, że nie pójdziemy tak jak chce szlak do Caldera Refuge, ale po dojściu do szutrówki pójdziemy kawałek nią (skrócimy sobie zakręt), po czym znów z drogi wejdziemy na szlak już na sam szczyt.
(Fota - w drugim rzędzie ta czwarta - tam, gdzie słonko tak daje po oczach, to Mulhacen)
Desperacki krok
Robimy sobie 'afgańskie' zdjęcia - tak się nam krajobraz kojarzy. Żywej duszy dalej. Widoki wcale nam się nie podobają jakoś szczególnie. Kupa płaskich świecących się kamieni. Taki też jest szczyt Mulhacena.
Jest dobrze, już jesteśmy na szutrówce i usiłujemy wypatrzeć kopczyków - oznakowania na zboczu Mulhacena. Leży na środku drogi kamień, ale jakoś nie wydaje się nam, że to oznakowanie. Mijamy go. Idziemy, idziemy, idziemy wzdłuż drogi i wydaje się nam podejrzane, że nie ma nigdzie tego odbicia w lewo. W końcu jesteśmy pewne, że je minęłyśmy. Czas jednak leci. Jest już dwunasta. Myślałyśmy, że o tej porze już będziemy na szczycie...
Decydujemy się na desperacki krok. Rzucamy plecaki pod wieki głaz i postanawiamy na krechę - byle w górę. Spod nóg uciekają jakieś 6-7cm żuki. Idziemy na lekko - tylko z aparatami. Z tej strony - dla odmiany - słońce bardzo mocno parzy. I zaczyna się mój horror. Kiedy wydaje się, że to już tam, na horyzoncie jest szczyt, wyłania się kolejny pokład zardzewiało-srebrzystych głazów.
Znów idzie mi się ciężko. Wiola znów coraz dalej. Idę sobie powolutku. Noga za nogą. Podśpiewuję coś tam, trochę się modlę, żeby mi dane było to szczęście
. Uparta jak osioł, nie chcę odpuścić, skoro już jestem tak blisko. Na pewno blisko. Tylko czy naprawdę...
W końcu o 13.30 widzę Wiolę rozradowaną przy słupku, który jak podejrzewamy, oznacza szczyt. Ostatnie 5 metrów Wiola mnie ciągnie za rękę. Znów dyszę, ale tak się cieszę!!!
Robimy mnóstwo fotek i wtedy... tym moim nieprzytomnym wzrokiem obracam się za siebie i bełkoczę: Wiola, to jeszcze nie jest szczyt... Tam dalej widzę jeszcze jeden słupek, który na pewno jest wyżej. Nie jest dużo wyżej, ale jednak i prowadzi do niego leciutko pnąca się droga - oczywiście wśród tych głazów. Normalnie ta droga, normalnemu człowiekowi zajęłaby pewnie nie więcej niż 10 minut.
JEST!!! 3483m npm!!!!!!!
Ja idę pół godziny. Wiola już delektuje się szczytem!!! Nigdy wyżej nie byłyśmy!!! Może styl nie był najlepszy - ale ile walki!
Wieje lodowaty wiatr, latają jakieś bardzo przyjaźnie nastawione ptaszki - szukają łatwego jedzenia. Mamy tylko dwa batoniki Corny - dzielimy się. Sesja zdjęciowa na dachu kapliczki, na szczycie. I jeszcze wpatruję się w żółty napis, który ktoś wymalował na skale Soli Deo Gloria. No właśnie. Nie umiem nic mądrzejszego wymyślić po tej mojej wędrówce. Wpatruję się w tabliczkę pamięci człowieka, który tu zginął niemal równo 7 miesięcy temu - 5 marca 2006 r. Mimo przejmującego zimna nie chce się schodzić. Tak tu błogo. Ale trzeba...
Wydaje mi się, że zejście to będzie pikuś - w końcu schodzimy!!! Już musi być lepiej, bo to niżej!!! Chwilowo jest dobrze, ale po chwili, kiedy widzę, że Wiola mnie odstawia na kilkadziesiąt metrów wiem, że wcale tak nie jest. Jest fatalnie...
Na dodatek nie potrafimy tak od razu znaleźć naszych plecaków. PotrafiMY to złe słowo. Kiedy ja jestem jeszcze w połowie zbocza, Wiola poszukuje naszych obu bagaży, po czym niesie je drogą, bo ja zeszłam trochę za bardzo w bok. Kiedy dochodzę do drogi jest już 15.30, a gdzie tam Trevelez!!! Czarna wizja, że będziemy musiały tam spędzić noc, bo ucieknie na ostatni autobus do Granady jest coraz bliżej.
Za dużo tego wszystkiego. Jest mi tak przykro, że jestem takim słabym ogniwem tej wyprawy... Siadam na drodze i ryczę jak dziecko.
Wiola jak zawsze wie co robić. Nic nie mówi. Pakuje wszystkie rzeczy do mojego plecaka. Ja mam tylko nieść jej pusty - jest lżejszy.
Tylko cud
Tylko cud może nas uratować przed schodzeniem do Trevelez
. Ciągnę nogę za nogą po płaskiej drodze i... wiecie co, mimo tego otępienia mam dziś drugi przebłysk. Najpierw ten właściwy szczyt a teraz mówię: Wiola, ja chyba widzę autobus...
No i się nie mylę!!!! Wczoraj wieczorem na Alto del Chorillo widziałyśmy przystanek autobusowy. Okazuje się, że kilka razy dziennie jeździ tam autobus turystyczny parku narodowego. Wiola przyśpiesza kroku - jeju, Panie Boże niech nam nie ucieknie, niech nam nie ucieknie! Jeśli Wiola go zatrzyma to i na mnie poczekają...
Ostatnie kilkanaście metrów Wiola autentycznie biegnie. Przy busie wita nas długowłosy, bardzo sympatyczny młody facet. Okazuje się, że bus zawozi do Capileiry turystów, którzy tu przyjechali nim rano. Facet robi z dłoni daszek nad oczami i woła do nas: To na Was czekaliśmy! Cieszymy sie bo nie wiemy o co chodzi. Wkrótce się okazuje, że brakuje im dwójki turystów z poranka i myśleli, że to my
. CUD CUD CUD!
Paco jest przewodnikiem i pracownikiem parku. Pakuje nasze plecaki i każe wskakiwać do środka. Pytam o cenę biletu i słyszę four fifty
, ale to zapłacimy na dole , bo tam nam wypisze bilety (serio tak powiedział) Po chwili pytam Wiole czy słyszała tak jak ja - cztery pięćdziesiąt czy czterdzieści pięć
Ale Wiola stała dalej i nie słyszała. Nabija się ze mnie, jak te kilka km miałoby kosztować 45 euro? Ale jestem w takim stanie ciała i ducha, że oddam nawet 50 za tę drogę.
Spoglądam sobie jeszcze na naszą górkę. Mimo wszystkiego, co mi dane było przeżyć bardzo, bardzo, bardzo się cieszę!!! Póki co myślę jednak, że nie chcę tu wracać
DDDD (PS. Poglądy w takich kwestiach na szczęście szybko zmieniam
)
W busie jest bardzo fajnie - mieszanka hiszpańsko-irlandzka. Po drodze spotykamy parę 'zagubionych' turystów, którzy mówią, że rezygnują z busa - sami zejdą do swojego samochodu. Mamy więc spokojnie duuużo miejsca. A Paco przystępuje do egzaminowania wycieczki z tego, co im opowiadał o faunie i florze okolic Mulhacena. Jesteśmy strasznie mądre i wszyscy nam biją brawo, bo wiemy wszystko - o żuczkach i ptaszkach ze szczytu, których nie wolno karmić, a my się właśnie pochwaliłyśmy, że je dokarmiałyśmy naszymi zbożowymi batonikami...
Obok nas siedzi taki rudy Irlandczyk. Kiedy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, pyta z jakiego miasta jesteśmy i rzuca sympatycznym żartem: To nie mieszkacie w Irlandii? Bo tylu Polaków teraz wszędzie u nas.
Gawędzimy sobie z Irlandczykiem, kiedy Paco przywołuje nas do porządku. Mówi o jakichś mocnych roślinkach, którym nie straszne mróz i które rosną w takich 'kupach'. I pyta o związek tych roślin z żuczkami. Kombinujemy na różne sposoby. W końcu zadaje proste pytanie: A co jest najważniejsze w życiu? Nasz Irlandczyk długo się nie zastanawia i huczy na cały autobus; BEER! Wyjemy!!! A Paco zrezygnowany podkreśla: ROZMNAŻANIE, ROZMNAŻANIE!
Już chyba wracam do normy! Jest super. Humor jak ta lala. Żartuję, wygłupiam się, jestem najlepsza w konkursie przyrodniczym zorganizowanym przez Paco - mamy tylko dużo problemów z angielskimi nazwami roślin i zwierzątek, ale posiłkujemy się ilustracjami i fotkami, które ma Paco i jak jakie ludzie pierwotne pokazujemy mu na obrazkach o co nam chodzi
Nagród w konkursie nie przewidziano
W Capileirze Paco faktycznie wypisuje nam bilety po 4.5 ero (HURRA
) i zaprasza oczywiście do kolejnych odwiedzin.
Triumph i zupa za 10 euro
Mamy dużo czasu bo tu autobus będzie dopiero koło 19.00. Po emocjach ostatniej doby wreszcie strasznie zgłodniałam. Idziemy szukać knajpy!!! Wybieramy jedyną otwartą o tej porze. W środku młode kelnerki oglądają jakiś rzewliwy serial południowoamerykański. Decydujemy się na niespodziankę czyli menu del dia - za 10 euro
. Dziewczyny mówią, źe będzie pychota, bo to będą typowe dla tego regionu przysmaki. OK. Bardzo się cieszymy!
Dość długo czekamy przy wykwitnie nakrytym stole (całkiem jak wczoraj w schronisku
). W końcu jest - zupa czosnkowa z jajkiem (całkiem dobra, choć trochę jakaś tłustawa) no i... ziemniaczki, jajko sadzone i mnóstwo jakichś szyneczek i kiełbasek. Bleeeeee. Na sam widok rośnie mi to w ustach. Zapomniałam, że nie jesteśmy nad morzem i tu przysmakiem nie są roślinki tyko wlaśnie trupki różnej maści. Zabieram je dla kotów. Żywić kota za 10 euro.... To tylko my potrafimy...
Nie najlepiej się czuję po tej zupie, ale wszystko kładę na karb zmęczenia. Kiedy wychodzimy z knajpy, idziemy połazić po tutejszych sklepach ze sprzętem górskim. Wiola chce sobie kupić kijki trekkingowe. Trafiają sie takie super za 20 euro. Bomba! Uśmiechamy się, że na pożegnanie hiszpańskiej góry, kupiła sobie Wiola pomoc
Kiedy mamy zamiar ruszyć na poszukiwania dżemików, już jestem pewna - mój żołądek ma zamiar dokonać tego z zupką, czego nie dokonał wczoraj w schroniskowym kibelku. Ale wiecie jaki mam problem?? Ta Capileira jest tak sterylna, że nie ma kawałka jakiejś ziemi, gdzie można by spokojnie dać ulgę żołądkowi. Jest mi tak niedobrze!!! Muszę!!! Wiola gorączkowo szuka jakiejś reklamówki w plecaku i oto jest - nie wiem umiem pogodzić tej strasznej potrzeby mojego żołądka ze śmiechem, który wywołuje u mnie tekst Wioli: Kuurcze, moja ukochana reklamówka z Triumpha. Wyrywam jej reklamówkę no... i obiad za 10 euro poszedł sobie... proszę wybaczyć te opisy
Siadam na przystanku, kiedy Wiola idzie jeszcze pomyszkować po okolicy. Mam dość. A tu jeszcze ta kręta droga do Granady. Zaopatrzona w wyszukane reklamówki pośledniejszego gatunku niż ta z Triumpha
- siadam grzecznie. Droga w tę stronę jakoś szybciej zlatuje... Żegnamy śliczne okolice... Serce trochę rozerwane - i chce się już zapomnieć o trudzie, ale i zostać tu jednak na dłużej, wejść spokojnie tu i tam... Ech - wrócimy!!!
Granada wita nas nocą. Dokarmiamy koty, które pakują się nam już do namiotów, przyglądamy się naszym spalonym słońcem mordkom i... idziemy spać. Tyle wrażeń, to już dawno nie było...