Platforma cro.pl© Chorwacja online™ - podróżuj z nami po całym świecie! Odkryj Chorwację i nie tylko na forum obecnych i przyszłych Cromaniaków ツ

ANDAluzzzJA - Hiszpania (prawie) bez plaży

Nazwa kraju Hiszpania wywodzi się od słowa Ispania, które oznacza Ziemię Królików. Język hiszpański wymieniany jest w pierwszej piątce najczęściej używanych języków na świecie. Najdłuższą rzeką Hiszpanii jest rzeka Ebro, licząca sobie 930 kilometrów. Hiszpanie to naród uwielbiający grę na loterii. Zdrapki można kupić na rogu każdej ulicy.
zawodowiec
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 3461
Dołączył(a): 17.01.2005

Nieprzeczytany postnapisał(a) zawodowiec » 31.03.2008 17:34

Jak to u Uli i Wioli lekko napisane i super obfocone :D

kulka53 napisał(a):1470 m 8O łał, z tym większą ciekawościa czekam na cd. :D

2000 w 1 dzień, tyle to jeszcze nie zrobiłem :lol:
Tekla
Croentuzjasta
Avatar użytkownika
Posty: 448
Dołączył(a): 30.10.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) Tekla » 31.03.2008 21:23

No nareszcie, dzięki :wink:
meeg
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1225
Dołączył(a): 17.06.2002

Nieprzeczytany postnapisał(a) meeg » 02.04.2008 14:14

Też czytam i niecierpliwie czekam na góry! :lol:
Lidia K
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 3519
Dołączył(a): 09.10.2007

Nieprzeczytany postnapisał(a) Lidia K » 02.04.2008 14:17

No i udało mi się zaległości nadgonić. :D :D :D

Znów Twoją relację poczytałam jeszcze bedąc poza Wrocławiem, korzystając z uprzejmości podobnie jak w Sylwestra. Tym razem przeczytałam, ale zdjęcia musiały poczekać. No i dzisiaj zrobiłam sobie ucztę hiszpańską.


Dwa zdjęcia przykuły moją uwagę.

Jedno przez niezwykły kontrast, czytanie mapy i osiołek w tle. Co na nie popatrzę to się uśmiecham. Masz taką poważną, zamyślona minę. A w tle osiołek.
Obrazek




Drugie zdjęcie to zdjęcie wywieszonych doniczek na zakratowanym oknie, a w nich piekące papryczki i truskawki. Papryczek wystarczy z tej doniczki na kilkanaście potraw, a truskawek na jeden ząb. Ale super.


Obrazek
Dałam takie wielkie, żeby było te maleństwa dobrze widać

No i już nie długo będzie GÓRA. :D :D :D
witki
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1231
Dołączył(a): 27.06.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) witki » 02.04.2008 15:00

Ulcia, czekamy na c.d...... :roll:
Nie będe cię poganiać tak jak w Majce (jeszcze nie), ale byś coś kolejnego do czytania wrzuciła :wink:
U-la
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 2268
Dołączył(a): 10.11.2005

Nieprzeczytany postnapisał(a) U-la » 02.04.2008 16:39

Madzia jak tu pisać, skoro ludzie takie fajne relacje piszą i trzeba czytać, żeby być na bieżąco :lol: :lol:

Lidia - rrrany - gdzie te truskawki 8O Ale jestem ślepa... :lol: A osiołek i ja... No tak doborowa para :lol: :lol: :lol: :lol: :lol:

A meeg i Tekla są bardzo wytrwałe, to może cierpliwości nie stracą :D Pójdziemy wysoko, pójdziemy. Zęby zaciśniem i dojdziem :lol:

Zawodowiec... Jak bym miała choć trochę normalnej wyobraźni, to bym pomyślała trzy razy zanim bym to zrobiła :D
zawodowiec
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 3461
Dołączył(a): 17.01.2005

Nieprzeczytany postnapisał(a) zawodowiec » 02.04.2008 17:47

Nie zrobiłem bo nie było okazji, co nie znaczy że to niemożliwe... a poza tym jak to mówią gdzie diabeł nie może... :lol:
Lidia K
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 3519
Dołączył(a): 09.10.2007

Nieprzeczytany postnapisał(a) Lidia K » 02.04.2008 18:09

shtriga napisał(a):
Lidia - rrrany - gdzie te truskawki 8O Ale jestem ślepa... :lol: A osiołek i ja... No tak doborowa para :lol: :lol: :lol: :lol: :lol:




Obrazek

Byłam przekonana, że to są truskawki, takie trochę zasuszone, no ale jakie mogą urosnąć w doniczce nawet w hiszpańskim słońcu. :( Być może to coś innego, no to jednak ja jestem ślepa....:lol:

A osiołek i Ty z mapą stanowicie taki KONTRAST (żadną doborową parę), że wciąż mnie to zdjęcie rozśmiesza :D :D :D . Ty masz taką zamyśloną i uczoną minę a nad Tobą para wielkich oślich uszy. Zawsze jak wezmę mapę do ręki będzie mi się kojarzyć z tym miejscem w Hiszpanii i będe widzieć nad sobą osiołka :roll: .
plavac
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 4893
Dołączył(a): 11.02.2007

Nieprzeczytany postnapisał(a) plavac » 02.04.2008 22:08

Mogą to być też wyrośnięte poziomki :wink: Ale - czemu nie truskawki :wink:
Zaciekawiło mnie Sacromonte. Od czego nazwa " Święta Góra " . Jakiś męczennik w walce z Maurami ?
Pozdrawiam :)
Pedro 8)
U-la
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 2268
Dołączył(a): 10.11.2005

Nieprzeczytany postnapisał(a) U-la » 04.04.2008 21:19

Pedro... Tego jeszcze nie wywęszyłam :D

Jakby co, to tu mapy, z jakich korzystałyśmy (tam kupiłyśmy)

ObrazekObrazek



5 października 2006

Trevelez - Alto del Chorillo - Refugio Poqueira

Tu mapka naszego przejscia, Niestety nie wiem jak się to koloruje, ale tak opisałam, ze znajdziecie, którędy szłyśmy :D

Obrazek

Poranek jest bardzo niewinny. W sumie zaczyna się tak jak wczoraj. Koty ;) Potem pakujemy co niezbędne w góry na te dwa dni. I lecimy na dworzec - spokojna kawka. Jest dużo czasu. W końcu przed południem zabieramy się w drogę. Linia Granada-Trevelez. Wycieczkowy autobus wozi nas do każdej wiochy. Wszędzie dosiadają sie ludzie z pakunkami. Ruch niesamowity - grupa wysiada, grupa wysiada. Kluczymy wąskimi ścieżkami, cos jak po naszych osiedlach domków jednorodzinnych.

W końcu Alpujara i okropecznie kręte drogi w górach. Co trochę wielgachne wiatraki poustawiane w niekończące się szeregi. Są i najważniejsze miasteczka tego regionu: Lanjaron (kupowałyśmy wodę pod tą nazwą), Orgiva (w której czekamy chyba wieczność na odjazd i gdzie autobus wykonuje jakieś dziwne manewry z jazdą na koniec wsi/miasteczka, potem wraca, kluczy - nooo głowa mała). Aż zaczyna się wspinaczka na serio - spada ciśnienie, wciąż jest upalnie i duszno.

Kolejne śmieszne nazwy: Pampaneira, Bubion, ale widoki cudowne - widzimy białe miasteczka przyklejone do zielonych wzgórz. Prześliczne. Mamy już dość tej jazdy, a dziś jeszcze przed nami daleka droga... Nawet nie podejrzewamy jak bardzo daleka :D:D:D
Podjeżdżamy do Capileiry, o której czytałyśmy, że jest miasteczkiem, z którego wielu zaczyna wyprawy w Sierra Nevada. Aha ten rejon dopiero od 1999 r. jest parkiem narodowym

Znów powrót w dół tą samą drogą do Bubion i Pampaneiry i kierunek na Pitres. Stąd do Trevelez jedziemy już tylko my. Jest pochmurno i raczej chłodno. No i to ciśnienie. Podobno to najwyżej położone miasteczko w Hiszpanii - 1476 m npm.


By trafił nas szlak

Od razu widać, ze jest po sezonie, ale to taki mini mini mini kurorcik. Tuż obok przystanku autobusowego informacja turystyczna, gdzie pani nam maluje jak wyjść z miasteczka, by trafił nas szlak ;) :D Nim powiem co nam to dało, to proza życia - idziemy jeść.

ObrazekObrazek


Po czym koniecznie oblatujemy miasteczko, słynące z wyrobu szyneczki - takiej ohydnej :D, wiszącej z sufitu. Tu w każdym kącie unosi się ten charakterystyczny smrodek. Do tego niewyobrażalne ilości i rodzaje serków. Też zapach specyficzny :D:D:D. A do tego kolorowiuśkie wyroby z wełny - dywaniki, pledy, jakieś szatki, szmatki. Chodzimy i oglądamy. Polujemy też na tutejsze marmolady i dżemiki - różne miody mieszane z innymi owocami. Planujemy, że kupimy coś z tych pyszności jutro, po powrocie.

ObrazekObrazekObrazekObrazek

ObrazekObrazekObrazekObrazek
ObrazekObrazekObrazekObrazek

ObrazekObrazekObrazek


Czas jednak leci. Jest koło 14. Spoglądamy na wyrysowaną przez panią kreskę na planie Trevelezu. I oczywiście jest trochę problemów, bo wszyscy wychodzący z Trevelez na Mulhacena wybierają raczej szlak prowadzący przez Siete Lagunas (Siedem Jezior???) , śpią tu pod namiotami i o świcie ruszają na szczyt. Wyczytałyśmy, że szlak ten zajmuje około 6 godzin.
Nie pasowało nam to. Po pierwsze nie chciałyśmy brać namiotu. Po drugie - ze względu na ten fatalny autobus, w Trevelez jesteśmy o 14. Załóżmy, że idziemy 6 godzin, a lepiej dodajemy jeszcze z godzinę (tak wtedy optymistycznie zakładałyśmy ;) ) jesteśmy w okolicach szczytu koło 20-21 i po co nam to, tak po nocy?

Dlatego wybieramy szlak - na mapie "od lewej" atakujący Mulhacena. Planujemy przejść na przełęcz - Alto del Chorillo (2721m npm), następnie zejść do schroniska - Refugio Poqueira (2454m npm), przespać się tu i rano atakować Mulhacena, podążając dalej tą lewa stroną w kierunku Laguna Majuno i Caldera Refuge. Ale to dopiero jutro.

Dziś póki co chcemy odnaleźć wyjście z miasteczka. Nikt nam nie potrafi sensownie powiedzieć. Każdy prowadzi ciasnym uliczkami po schodkach, między przepięknymi białymi domkami z roślinkami i suszącą się papryką w kierunku wyjścia na Siete Lagunas. Nie chcemy tam.

ObrazekObrazekObrazekObrazek

ObrazekObrazekObrazekObrazek

ObrazekObrazek

W końcu Wiola zostaje z plecakami, ja idę pobiegać. Metodą prób i błędów - miasteczko jest maleńkie, ale spacerki góra-dół trochę w kość dają.
Aż wreszcie!!! Udaje się - widzimy drogowskaz - Ruta del Chorillo - droga na Chorillo 1,5 h i Mirador de Trevelez - 2 h. Tak - o to nam chodziło. Uroczy psiak poprawia nam humor dodatkowo.

ObrazekObrazek

I jeszcze mamy chłopa z dynią :D

Obrazek

Ale znów nie jest lekko. Nie ma oznakowania szlaku, a z naszej mapy nie wynika co zrobić za strumykiem. Jest już trzecia. Czyli jak dobrze pójdzie, to na Miradorze - punkcie widokowym jesteśmy najdalej o 6 - bomba! Tak sobie liczymy... He he.

Znów tracimy godzinę na poszukiwanie kogoś kto nam powie gdzie i jak. Znów ja idę do przodu jakąś ścieżyną wśród krzaków. Spotykam tylko chłopaka, który niestety nie mówi ani trochę po angielsku. Jakoś tam mu klaruję, pokazując na mapę. On mi jakoś tam daje do zrozumienia, że tak, to droga w tym kierunku, ale tam się nie chodzi bo tam jest taak - i tu wyciąga ramię i pochyla je gdzieś na 60 stopni. Nooo stary - myślę chojracko - skoro to ta droga i ktoś ją zaznaczył, znaczy się - jest do przejścia. Jeszcze sobie robię ha ha hi hi.


Tracimy za dużo czasu i energi

Wracam biegusiem po Wiolę, która domyślając się, że to może być właściwa droga, wyszła mi naprzeciw i już przeniosła kawałek drogi nasze obydwa plecaki w stronę drogi przy której spotkałam chłopaka.
Nasza radość znów nie trwa długo, bo oto tracimy drewniane słupki z oznakowaniem szlaku - tak tam to wygląda - taki półmetrowy słupek, a na górze zielony napis jakby pieczątką przyklejony :D:D:D - chyba Sierra Nevada czy jakoś tak :D
I jest dziwnie, bo wydaje mi się, że widzę kolejny - tak dość stromo w górę od nas, ale drogę do niego zagradzają mi dwa ogrodzenia z drutu kolczastego... Nie wiemy co robić - czy my się komuś w pole wpychamy, czy ktoś tu z parkiem narodowym walczy? Tracimy za dużo czasu i energii. Decydujemy sie forsować ogrodzenia, I... mamy rację. Szlak prowadzi tak dziwnie przecinając te pastwiska.

Wreszcie wiemy, że idziemy dobrze. Jest morderczo - nachylenie faktycznie okropne. W dodatku im wyżej, tym bardziej po miękkiej ziemi, która dopiero z czasem przechodzi w kamienie - drobne ale nie tak tragicznie sypiące się jak na Majce. Tu zresztą jest ścieżka wydeptana przez zwierzęta. Nie mam siły wyciągnąć aparatu, żeby zrobić fotę pięknej górce o nazwie Piedra Colorada (2308m). Już jesteśmy nad nią. Wiola wyrywa dzielnie do przodu. Ze mną się dzieje coś dziwnego - jak mi się jeszcze ze 2 miesiące temu pod Mają Jezerce rwałam jak młody cielak. Kondycji raczej nie straciłam. A czuję, że mnie wszystkie siły opuściły. Robię dwa kroki i muszę odpoczywać.

Zjedz coś, napij się - mówi Wiola - Nalatałaś się w miasteczku i nic nie jadłaś to pewnie dlatego. No to jem z musu. Nic mi nie smakuje. Pić mi się w ogóle nie chce. Nie boli mnie głowa, nie boli mnie żołądek, nie bolą mnie żadne kończyny - po prostu czuję jedynie niemoc totalną.
Wiola robi fotki Trevelezu. Idzie powolutku, żeby mi psychiki nie dobić :D

ObrazekObrazek

ObrazekObrazekObrazek

Obiecuję sobie - robię 20 kroków i dopiero odpoczywam. Po 10 krokach nie daję rady iść dalej. Pasące się wokoło krowy dziwnie na mnie patrzą. Wiola jest już tak maleńka przede mną, że myślę tylko o jednym - pod tym kamieniem wyciągnę śpiwór, naszą płachtę termiczną, założę wszystko co mam do ubrania i zasnę. Chcę spać, spać, spać. Chcę iść dalej, ale jutro, jutro, jutro. Dziś nie dam rady. Naprawdę - ani kroku.

Bez cienia większej refleksji jednak ciągnę się za maleńką kropeczką w postaci Wioli. Kiedy jestem na Mirador de Trevelez, jest już przed ósmą. Wiola tak się przejęła moim stanem, ze nie zrobiła ani jednej foty tego cudownego miejsca w zachodzącym słońcu...
Jest ze mną niewesoło. Ale dalej żadnych innych objawów poza tą niemocą ogólną :D

Jesteśmy na Alto del Chorillo 2721 m npm - nasz dotychczasowy rekord życiowy. Robi się bardzo ciemno - dość szybko. W normalnych warunkach stąd można dojść taką szeroką szutrówką w kierunku samego szczytu i tylko kawałek potem się wspinać ścieżką.

Obrazek


Maleńkie światełko

My jednak musimy zejść do schroniska. Już powoli dociera do mnie, że to może być choroba wysokościowa, ale jakoś trudno uwierzyć - przecież do dopiero 2700!!!!!!!!!
Jest totalnie ciemno, nic nie widzimy. Latarka też bardziej utrudnia tu życie, niż pomaga. Stojące tu czy tam skałki albo drzewa pobudzają wyobraźnię - a że to jakaś zagubiona krowa, albo jaki byk. Widzimy tylko daleko maleńkie światełko. To musi być schronisko.

Schodzę jakoś raźniej - dobrze, że w dół... Myślimy, że jeśli coś pomyliłyśmy i to nie schronisko, to cokolwiek to jest i są tam ludzie, to nas przenocują.
W totalnych ciemnościach jesteśmy na miejscu około 21. Nie umiemy znaleźć wejścia do schroniska. Pozamykane i ciemno. Jest!

Czuję się dalej fatalnie, naciskamy klamkę, wchodzimy do jadalni a tam... O matko... Ze mną chyba coś na serio nie tak... Z głośników jakaś muzyka poważna, stół nakryty białym obrusem, na stole wino, kieliszki.. Nie wiedziałam jak się nazywam... Wiola jednak widziała to samo!!! Okazało się, że to grupa francuskich czy niemieckich turystów miała tam przygotowaną kolacje ;) :D:D:D:D

My wprost do okienka. Pani zadaje nam pytanie po angielsku ale zanim mi się kabelki połączą, ona otwiera zeszyt meldunkowy, patrzy na mnie i coś mówi z pytajnikiem na końcu. Słyszę "mulasen"? Dopiero teraz do nas dociera, że nie mówi się Mulhaken :D:D:D::D:D tylko właśnie Mulasen - z tym sepleniącym s w środku :D
Meldujemy się, wyciągamy po 10 euro, zamawiamy herbatę. Dowiadujemy się w której sali śpimy i wleczemy się tam tak szybko jak się da.


Mam problem

Ledwo żyję, ale jakieś coś chorego we mnie mówi mi: idź sie umyć, idź się umyć. Jak to pójdziesz nieumyta spać? :D Kiedy odkręcam wodę, to jestem pewna, że ma +0.5 stopnia ciepła. O nie, nie, nie. Dziś będzie dzień dziecka!

Mamy wyznaczone miejsce na górze piętrowego łóżka. Nie dam rady dziś tam wejść. Czekamy czy ktoś zajmie dół. Nie. Więc dół będzie nasz.

Wpada jeszcze jakaś rozchichrana Amerykanka. Mam naprawdę ochotę z nią porozmawiać. Uśmiecham się ale ledwo ją widze. Żarówka to chyba 40-tka - tak kocie światło, a może agregat więcej nie wyciągnie :D. Patrzę tymi moimi ledwo widzącymi oczami na Amerykankę i zupełnie nie wiem co jej mówię. Widze ją jak przez mgłę. Zrozumiałam, że przyjechała z Capileiry na rowerze i jutro jedzie na szczyt.

W końcu idziemy spać. Mam problem. Nie umiem. Robi mi się niedobrze. Tratuję Wiolę i biegnę do WC. Czujna Wiola wciska mi do ręki latarkę. Prądu już nie ma. Spędzam nie wiem ile czasu czule obejmując muszlę :D Ale nic nic, nic. Naciąga mnie i nic. W końcu jestem już skostniała od lodowatej podłogi. Wracam do wyra. Nie umiem spać. Modlę się tylko - Panie Boże nie chcę tak umierać. Może teraz wydaje się Wam to śmieszne, ale wtedy to było coś strasznego... A nawet do głowy by mi przecież nie przyszło, żeby się poddać i wracać, albo choćby zejść niżej. A zresztą w ciemną noc to nie wiem jak...

Wiola mnie trzyma za rękę, bo się cała trzęsę i dyszę jak piesek. Mam tak płytki oddech, ze nawet nie wiem czy jest sens tak oddychać. Jeju... Czy ja zawsze musze mieć jakieś dziwne przygody... W końcu chyba zasypiam... Nie wiem która godzina, nie wiem ile spałam.

Kiedy się budzimy, myślę tylko o tym, żeby się za bardzo nie wysilać. Wszystkie czynności wykonuję w potwornie zwolnionym tempie... Gdyby mój ośli upór był choć trochę słabszy od zdrowego rozsądku, to pewnie bym zeszła gdzieś w dół :D:D

Było dramatycznie co? A tu - chorrrrrrrrroba - trzeba jeszcze kilometr w górę :D

CDN :D
a to ja
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 4755
Dołączył(a): 18.07.2003

Nieprzeczytany postnapisał(a) a to ja » 04.04.2008 21:45

Ullllla!
Nie czytam dziś ani słowa :D :D :D

Kopiuję całość i jutro od samego rana będę się uśmiechać do ludzi z przedziału ... prosto znad "Twoich" kartek :D .

Buziaki :smo:
Jolanta M
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 4523
Dołączył(a): 02.12.2004

Nieprzeczytany postnapisał(a) Jolanta M » 04.04.2008 22:22

Od samego czytania mnie osłabiło. 8O 8O 8O
Ty to masz... faktycznie... zdolność przyciągania przygód różnej maści i kalibru. :)


No to teraz w górę... serca!!!!!!!!


Pozdrav
Jola
plavac
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 4893
Dołączył(a): 11.02.2007

Nieprzeczytany postnapisał(a) plavac » 04.04.2008 22:48

No taaak ...
Pięknie opisana choroba wysokogórska :?
Nawet to wolne kluczenie autobusu nie wystarczyło za aklimatyzację.
Co prawda niektórzy powątpiewają w możliwość wystąpienia tej choroby poniżej 3000 m npm, ale jak widać, szybka zmiana też wystarczy. Zaciągnęłaś dług tlenowy w tym miesteczku i nie było go potem czym spłacić idąc - wyżej. Wiem, co czułaś. Przeżyłem to na Etnie, wyniesiony w ciągu 2,5 godziny z poziomu morza na 2 700. Aż boję się czytać dalej ...
No bo ten Twój upór ... :)
Ale skoro o tym czytam, to znaczy, że się wybroniłaś :wink:
P.S.
A szynki nie mogły aż tak bardzo "capić", skoro Wiola pod nimi - uśmięchnięta :)
zawodowiec
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 3461
Dołączył(a): 17.01.2005

Nieprzeczytany postnapisał(a) zawodowiec » 04.04.2008 23:36

shtriga napisał(a):Idzie powolutku, żeby mi psychiki nie dobić :D

Shtriga i siad psychy? A świstak siedzi...

shtriga napisał(a):Czuję się dalej fatalnie, naciskamy klamkę, wchodzimy do jadalni a tam... O matko... Ze mną chyba coś na serio nie tak... Z głośników jakaś muzyka poważna, stół nakryty białym obrusem, na stole wino, kieliszki.. Nie wiedziałam jak się nazywam... Wiola jednak widziała to samo!!! Okazało się, że to grupa francuskich czy niemieckich turystów miała tam przygotowaną kolacje ;) :D:D:D:D

zawodowiec napisał(a):Kilka minut po czwartej, gdy jesteśmy wszyscy gotowi do startu, widzimy jakieś światło zbliżające się od strony z której wczoraj przyszliśmy. Kilka czołówek, potem kilkanaście, po chwili nie można ich już zliczyć. Zaskoczenie jest pełne. O tej porze dnia, a właściwie nocy, i w tych okolicznościach przyrody...

Parę minut później dochodzą do nas przybysze. Żeby dopełnić surrealizmu całej sytuacji, człowiek idący na czele kolumny wita się z Draganem jak ze starym znajomym.

Surrealizm w górach :lol:

shtriga napisał(a):Słyszę "mulasen"? Dopiero teraz do nas dociera, że nie mówi się Mulhaken :D:D:D::D:D tylko właśnie Mulasen - z tym sepleniącym s w środku :D

:lol: :lol: :lol:

shtriga napisał(a):Patrzę tymi moimi ledwo widzącymi oczami na Amerykankę i zupełnie nie wiem co jej mówię. Widze ją jak przez mgłę. Zrozumiałam, że przyjechała z Capileiry na rowerze i jutro jedzie na szczyt.

Też tak kiedyś wjadę :P

shtriga napisał(a):Czy ja zawsze musze mieć jakieś dziwne przygody...

Niektórzy tak mają. Niezła twardzielka z Ciebie... i równie dobra pisarka thrillerów, to się samo czyta :D

plavac napisał(a):Co prawda niektórzy powątpiewają w możliwość wystąpienia tej choroby poniżej 3000 m npm, ale jak widać, szybka zmiana też wystarczy. Zaciągnęłaś dług tlenowy w tym miesteczku i nie było go potem czym spłacić idąc - wyżej. Wiem, co czułaś. Przeżyłem to na Etnie, wyniesiony w ciągu 2,5 godziny z poziomu morza na 2 700. Aż boję się czytać dalej ...

Raz się znalazłem w 7-8 godzin z poziomu morza na 2917 (Mitikas), to był jedyny raz kiedy mnie w górach bolał łeb. Ag była ze mną, nawet nie cierpiała bardziej ode mnie, chociaż dla niej to był pierwszy raz kiedykolwiek w takich wysokich górach :)
U-la
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 2268
Dołączył(a): 10.11.2005

Nieprzeczytany postnapisał(a) U-la » 05.04.2008 23:06

Dzięki za wszystko, co napisaliście od wczoraj :lol: :lol: :lol: Jakoś się przezyło... :D

6 października 2006

Refugio Poqueira-Mulhacen-Capileira-Granada

Gdyby to ode mnie zależało, to bym najchętniej wyszła ze schroniska o szóstej rano, polazła szybko na te górę i spadała niżej. Ale nie zawsze można mieć to,co by się chciało ;). O szóstej rano - że tak przypomnę - są tu totalne ciemności. Szarzeje koło ósmej, więc dopiero gdzieś koło wpół do dziewiątej zbieramy rzeczy i schodzimy do jadalni. Zamawiamy herbatkę, Wiola jeszcze kawę. Ja nie wiem czy zamawiać czy nie, na wszelki wypadek zostanę przy herbacie.

W dalszym ciągu nie mam apetytu, ale wmuszam w siebie jedzenie, bo cały czas się pocieszam, że to nie wysokość tak na mnie działała, a jedynie niedojedzenie :D Nie chcę mieć choroby wysokościowej na 2500!!! Jak ja mam w Alpy jechać, o Karakorum czy Himalajach nie wspominam ;). Tzn. pojechać mogę, tylko troszkę więcej czasu na aklimatyzację widocznie trzeba... Nie podoba mi się to. Żeby moje ciałko mi takie psikusy robiło, kiedy ja naprawdę normalnie dałabym radę!!!

Górko - pozwól wejść

Kiedy wychodzimy ze schroniska jest nam potwornie zimno. Temperatura - -2 stopnie. Cieszę się, że jednak nie zostałam wczoraj spać pod kamykiem, bo bym tam pewnie została na wieki wieków. Amen.
Wreszcie widzimy te prerię, której w nocy nie dane nam było doświadczyć. Niemco-francuzi oglądają i focą stadko czegoś sarenko-muflono-kozico-podobnego. My oczywiście podobnie.

ObrazekObrazekObrazek


Stajemy przed dylematem - iść tam, skąd wczoraj przyszłyśmy, czyli do szutrówki i potem lekko pod górę na szczyt? Czy może zgodnie z planem - wzdłuż potoku i dalej na jezioro Majuno? Ta droga wydaje się na krótsza. Na mapie :) Mamy nadzieję, że najpóźniej w południe będziemy na szczycie. Spokojnie zejdziemy do Trevelez i stąd autobusem o 18.30 wrócimy do naszych kotów w Granadzie :D NO CÓÓÓÓŻ...
Patrzę tęsknie na górkę za schroniskiem - tak niewinnie płasko wygląda. Górko - pozwól wejść. Majka mnie nie chciała... Zgódź się...

Idziemy wzdłuż potoku a właściwie wzdłuż jego zamarzniętej wody. Słonko jeszcze nie dotarło. Jest za Mulhacenem. Zimno. Pnę sie powoli. Boję się oddychać głębiej, żeby się nie zmęczyć tą czynnością :D:D:D:D. Wiola robi dużo fotek. Co chwilę biegają przed nami różne małe zwierzątka, ale są i niedaleko stadka kozic. Doznaję prawdziwego szoku, kiedy za jednym zakrętem na drodze mojej wspinaczki staje oko w oko - gdzieś w odległości 3 metrów - z czymś co wygląda jak muflon. Nie wiem które z nas się bardziej wystraszyło, ale to 'muflon' miał szybszy refleks i uciekł zanim zdążyłam odsłonić obiektyw aparatu. Spodobało mi się to bardzo.

Nikt z licznej ekipy, która spała w schronisku nie idzie naszym szlakiem - albo poszli szutrówką, albo w ogóle nie myśleli o zdobyciu szczytu. Ścieżka wspina się łagodnie po wysuszonej trawie, dopiero gdzieś za jeziorkiem - a właściwie tym, co z niego po upalnym lecie zostało - zaczynają się pokłady głazów. Najpierw ładnych różowych skał, a później talerzowanych kamieni, które z pod słońce pobłyskują srebrzyście, a 'ze słońcem' są zardzewiałe :D

Mimo ostrego słońca tu jest bardzo zimno - zakładamy rękawiczki, ja czapkę, Wiola chustkę. Czuję się dobrze, ale cały czas mi się wydaje, że zaraz to się skończy i znów będzie koszmar, więc idę sobie powoli.

(Mulhacen jest na środkowym zdjęciu za Wiolą)

ObrazekObrazekObrazek


Nad jeziorkiem - dłuższa sesja zdjęciowa. Podejmujemy też decyzję, że nie pójdziemy tak jak chce szlak do Caldera Refuge, ale po dojściu do szutrówki pójdziemy kawałek nią (skrócimy sobie zakręt), po czym znów z drogi wejdziemy na szlak już na sam szczyt.

(Fota - w drugim rzędzie ta czwarta - tam, gdzie słonko tak daje po oczach, to Mulhacen)

ObrazekObrazekObrazekObrazek

ObrazekObrazekObrazekObrazek

ObrazekObrazek


Desperacki krok
Robimy sobie 'afgańskie' zdjęcia - tak się nam krajobraz kojarzy. Żywej duszy dalej. Widoki wcale nam się nie podobają jakoś szczególnie. Kupa płaskich świecących się kamieni. Taki też jest szczyt Mulhacena.


ObrazekObrazekObrazekObrazek

Obrazek


Jest dobrze, już jesteśmy na szutrówce i usiłujemy wypatrzeć kopczyków - oznakowania na zboczu Mulhacena. Leży na środku drogi kamień, ale jakoś nie wydaje się nam, że to oznakowanie. Mijamy go. Idziemy, idziemy, idziemy wzdłuż drogi i wydaje się nam podejrzane, że nie ma nigdzie tego odbicia w lewo. W końcu jesteśmy pewne, że je minęłyśmy. Czas jednak leci. Jest już dwunasta. Myślałyśmy, że o tej porze już będziemy na szczycie...

Decydujemy się na desperacki krok. Rzucamy plecaki pod wieki głaz i postanawiamy na krechę - byle w górę. Spod nóg uciekają jakieś 6-7cm żuki. Idziemy na lekko - tylko z aparatami. Z tej strony - dla odmiany - słońce bardzo mocno parzy. I zaczyna się mój horror. Kiedy wydaje się, że to już tam, na horyzoncie jest szczyt, wyłania się kolejny pokład zardzewiało-srebrzystych głazów.

Znów idzie mi się ciężko. Wiola znów coraz dalej. Idę sobie powolutku. Noga za nogą. Podśpiewuję coś tam, trochę się modlę, żeby mi dane było to szczęście :D. Uparta jak osioł, nie chcę odpuścić, skoro już jestem tak blisko. Na pewno blisko. Tylko czy naprawdę...

W końcu o 13.30 widzę Wiolę rozradowaną przy słupku, który jak podejrzewamy, oznacza szczyt. Ostatnie 5 metrów Wiola mnie ciągnie za rękę. Znów dyszę, ale tak się cieszę!!!

ObrazekObrazek


Robimy mnóstwo fotek i wtedy... tym moim nieprzytomnym wzrokiem obracam się za siebie i bełkoczę: Wiola, to jeszcze nie jest szczyt... Tam dalej widzę jeszcze jeden słupek, który na pewno jest wyżej. Nie jest dużo wyżej, ale jednak i prowadzi do niego leciutko pnąca się droga - oczywiście wśród tych głazów. Normalnie ta droga, normalnemu człowiekowi zajęłaby pewnie nie więcej niż 10 minut.

ObrazekObrazek


JEST!!! 3483m npm!!!!!!!

Ja idę pół godziny. Wiola już delektuje się szczytem!!! Nigdy wyżej nie byłyśmy!!! Może styl nie był najlepszy - ale ile walki! :D :D :D

ObrazekObrazekObrazekObrazek

ObrazekObrazekObrazekObrazek

ObrazekObrazekObrazekObrazek


Wieje lodowaty wiatr, latają jakieś bardzo przyjaźnie nastawione ptaszki - szukają łatwego jedzenia. Mamy tylko dwa batoniki Corny - dzielimy się. Sesja zdjęciowa na dachu kapliczki, na szczycie. I jeszcze wpatruję się w żółty napis, który ktoś wymalował na skale Soli Deo Gloria. No właśnie. Nie umiem nic mądrzejszego wymyślić po tej mojej wędrówce. Wpatruję się w tabliczkę pamięci człowieka, który tu zginął niemal równo 7 miesięcy temu - 5 marca 2006 r. Mimo przejmującego zimna nie chce się schodzić. Tak tu błogo. Ale trzeba...

Wydaje mi się, że zejście to będzie pikuś - w końcu schodzimy!!! Już musi być lepiej, bo to niżej!!! Chwilowo jest dobrze, ale po chwili, kiedy widzę, że Wiola mnie odstawia na kilkadziesiąt metrów wiem, że wcale tak nie jest. Jest fatalnie...

Na dodatek nie potrafimy tak od razu znaleźć naszych plecaków. PotrafiMY to złe słowo. Kiedy ja jestem jeszcze w połowie zbocza, Wiola poszukuje naszych obu bagaży, po czym niesie je drogą, bo ja zeszłam trochę za bardzo w bok. Kiedy dochodzę do drogi jest już 15.30, a gdzie tam Trevelez!!! Czarna wizja, że będziemy musiały tam spędzić noc, bo ucieknie na ostatni autobus do Granady jest coraz bliżej.
Za dużo tego wszystkiego. Jest mi tak przykro, że jestem takim słabym ogniwem tej wyprawy... Siadam na drodze i ryczę jak dziecko.

Obrazek


Wiola jak zawsze wie co robić. Nic nie mówi. Pakuje wszystkie rzeczy do mojego plecaka. Ja mam tylko nieść jej pusty - jest lżejszy.

Obrazek


Tylko cud

Tylko cud może nas uratować przed schodzeniem do Trevelez :D. Ciągnę nogę za nogą po płaskiej drodze i... wiecie co, mimo tego otępienia mam dziś drugi przebłysk. Najpierw ten właściwy szczyt a teraz mówię: Wiola, ja chyba widzę autobus...
No i się nie mylę!!!! Wczoraj wieczorem na Alto del Chorillo widziałyśmy przystanek autobusowy. Okazuje się, że kilka razy dziennie jeździ tam autobus turystyczny parku narodowego. Wiola przyśpiesza kroku - jeju, Panie Boże niech nam nie ucieknie, niech nam nie ucieknie! Jeśli Wiola go zatrzyma to i na mnie poczekają...

Ostatnie kilkanaście metrów Wiola autentycznie biegnie. Przy busie wita nas długowłosy, bardzo sympatyczny młody facet. Okazuje się, że bus zawozi do Capileiry turystów, którzy tu przyjechali nim rano. Facet robi z dłoni daszek nad oczami i woła do nas: To na Was czekaliśmy! Cieszymy sie bo nie wiemy o co chodzi. Wkrótce się okazuje, że brakuje im dwójki turystów z poranka i myśleli, że to my :D. CUD CUD CUD!

Paco jest przewodnikiem i pracownikiem parku. Pakuje nasze plecaki i każe wskakiwać do środka. Pytam o cenę biletu i słyszę four fifty :), ale to zapłacimy na dole , bo tam nam wypisze bilety (serio tak powiedział) Po chwili pytam Wiole czy słyszała tak jak ja - cztery pięćdziesiąt czy czterdzieści pięć :D Ale Wiola stała dalej i nie słyszała. Nabija się ze mnie, jak te kilka km miałoby kosztować 45 euro? Ale jestem w takim stanie ciała i ducha, że oddam nawet 50 za tę drogę.

Spoglądam sobie jeszcze na naszą górkę. Mimo wszystkiego, co mi dane było przeżyć bardzo, bardzo, bardzo się cieszę!!! Póki co myślę jednak, że nie chcę tu wracać :DDDDD (PS. Poglądy w takich kwestiach na szczęście szybko zmieniam :D)

W busie jest bardzo fajnie - mieszanka hiszpańsko-irlandzka. Po drodze spotykamy parę 'zagubionych' turystów, którzy mówią, że rezygnują z busa - sami zejdą do swojego samochodu. Mamy więc spokojnie duuużo miejsca. A Paco przystępuje do egzaminowania wycieczki z tego, co im opowiadał o faunie i florze okolic Mulhacena. Jesteśmy strasznie mądre i wszyscy nam biją brawo, bo wiemy wszystko - o żuczkach i ptaszkach ze szczytu, których nie wolno karmić, a my się właśnie pochwaliłyśmy, że je dokarmiałyśmy naszymi zbożowymi batonikami...

Obok nas siedzi taki rudy Irlandczyk. Kiedy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, pyta z jakiego miasta jesteśmy i rzuca sympatycznym żartem: To nie mieszkacie w Irlandii? Bo tylu Polaków teraz wszędzie u nas.

Gawędzimy sobie z Irlandczykiem, kiedy Paco przywołuje nas do porządku. Mówi o jakichś mocnych roślinkach, którym nie straszne mróz i które rosną w takich 'kupach'. I pyta o związek tych roślin z żuczkami. Kombinujemy na różne sposoby. W końcu zadaje proste pytanie: A co jest najważniejsze w życiu? Nasz Irlandczyk długo się nie zastanawia i huczy na cały autobus; BEER! Wyjemy!!! A Paco zrezygnowany podkreśla: ROZMNAŻANIE, ROZMNAŻANIE!

Już chyba wracam do normy! Jest super. Humor jak ta lala. Żartuję, wygłupiam się, jestem najlepsza w konkursie przyrodniczym zorganizowanym przez Paco - mamy tylko dużo problemów z angielskimi nazwami roślin i zwierzątek, ale posiłkujemy się ilustracjami i fotkami, które ma Paco i jak jakie ludzie pierwotne pokazujemy mu na obrazkach o co nam chodzi :D Nagród w konkursie nie przewidziano ;)
W Capileirze Paco faktycznie wypisuje nam bilety po 4.5 ero (HURRA :D) i zaprasza oczywiście do kolejnych odwiedzin.

Triumph i zupa za 10 euro

Mamy dużo czasu bo tu autobus będzie dopiero koło 19.00. Po emocjach ostatniej doby wreszcie strasznie zgłodniałam. Idziemy szukać knajpy!!! Wybieramy jedyną otwartą o tej porze. W środku młode kelnerki oglądają jakiś rzewliwy serial południowoamerykański. Decydujemy się na niespodziankę czyli menu del dia - za 10 euro :D. Dziewczyny mówią, źe będzie pychota, bo to będą typowe dla tego regionu przysmaki. OK. Bardzo się cieszymy!

Dość długo czekamy przy wykwitnie nakrytym stole (całkiem jak wczoraj w schronisku ;) ). W końcu jest - zupa czosnkowa z jajkiem (całkiem dobra, choć trochę jakaś tłustawa) no i... ziemniaczki, jajko sadzone i mnóstwo jakichś szyneczek i kiełbasek. Bleeeeee. Na sam widok rośnie mi to w ustach. Zapomniałam, że nie jesteśmy nad morzem i tu przysmakiem nie są roślinki tyko wlaśnie trupki różnej maści. Zabieram je dla kotów. Żywić kota za 10 euro.... To tylko my potrafimy...

Nie najlepiej się czuję po tej zupie, ale wszystko kładę na karb zmęczenia. Kiedy wychodzimy z knajpy, idziemy połazić po tutejszych sklepach ze sprzętem górskim. Wiola chce sobie kupić kijki trekkingowe. Trafiają sie takie super za 20 euro. Bomba! Uśmiechamy się, że na pożegnanie hiszpańskiej góry, kupiła sobie Wiola pomoc :)

ObrazekObrazek


Kiedy mamy zamiar ruszyć na poszukiwania dżemików, już jestem pewna - mój żołądek ma zamiar dokonać tego z zupką, czego nie dokonał wczoraj w schroniskowym kibelku. Ale wiecie jaki mam problem?? Ta Capileira jest tak sterylna, że nie ma kawałka jakiejś ziemi, gdzie można by spokojnie dać ulgę żołądkowi. Jest mi tak niedobrze!!! Muszę!!! Wiola gorączkowo szuka jakiejś reklamówki w plecaku i oto jest - nie wiem umiem pogodzić tej strasznej potrzeby mojego żołądka ze śmiechem, który wywołuje u mnie tekst Wioli: Kuurcze, moja ukochana reklamówka z Triumpha. Wyrywam jej reklamówkę no... i obiad za 10 euro poszedł sobie... proszę wybaczyć te opisy :D

Siadam na przystanku, kiedy Wiola idzie jeszcze pomyszkować po okolicy. Mam dość. A tu jeszcze ta kręta droga do Granady. Zaopatrzona w wyszukane reklamówki pośledniejszego gatunku niż ta z Triumpha :D - siadam grzecznie. Droga w tę stronę jakoś szybciej zlatuje... Żegnamy śliczne okolice... Serce trochę rozerwane - i chce się już zapomnieć o trudzie, ale i zostać tu jednak na dłużej, wejść spokojnie tu i tam... Ech - wrócimy!!!

Granada wita nas nocą. Dokarmiamy koty, które pakują się nam już do namiotów, przyglądamy się naszym spalonym słońcem mordkom i... idziemy spać. Tyle wrażeń, to już dawno nie było...
Poprzednia stronaNastępna strona

Powrót do Hiszpania - España



cron
ANDAluzzzJA - Hiszpania (prawie) bez plaży - strona 6
Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się
reklama
Chorwacja Online
[ reklama ]    [ kontakt ]

Platforma cro.pl© Chorwacja online™ wykorzystuje cookies do prawidłowego działania, te pliki gromadzą na Twoim komputerze dane ułatwiające korzystanie z serwisu; więcej informacji w polityce prywatności.

Redakcja platformy cro.pl© Chorwacja online™ nie odpowiada za treści zamieszczone przez użytkowników. Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu. Serwis ma charakter wyłącznie informacyjny. Cro.pl© nie reprezentuje interesów żadnego biura podróży, nie zajmuje się organizacją imprez turystycznych oraz nie odpowiada za treść zamieszczonych reklam.

Copyright: cro.pl© 1999-2024 Wszystkie prawa zastrzeżone