Podziwiam śnieżne organy, jakie wyżłobił wiatr w stromym zboczu, opadającym w naszą stronę spod kopuły szczytowej Gran Paradiso – wprawdzie nieme, za to ogromne. Kierujemy się w pobliże wystających ponad biel lodowca skalnych kłów, urywających się gwałtownie na południową stronę.
Wyobraźnia czasem podpowiada nazwy dla niektórych co bardziej fantastycznych kształtów – jakiegoś ślimaka czy wielbłąda, zaś po lewej daje się już wyraźnie dostrzec posążek Matki Boskiej na samym wierzchołku.