napisał(a) Franz » 27.02.2012 15:13
Pora się zbierać - dochodzi już trzecia po południu, a przed nami do przejścia taka sama trasa, jak ta, którą pokonaliśmy w górę. Wprawdzie w dół będzie szybciej, ale naszego tempa nijak nie da się porównać do zjeżdżających narciarzy, a przecież już i po nich wszelki słuch zaginął. Wokół panuje idealna cisza...
Bercik schodzi przodem. Zahaczam linę o pierwszy hak i powoli popuszczam mu luz. Już wiem, że kilka razy będę musiał zwinąć stanowisko i zupełnie bez asekuracji obniżyć się nieco, by mój kompan mógł dotrzeć do najbliższego punktu i zacząć mnie z kolei asekurować. Te momenty bardzo podnoszą adrenalinę, ale idziemy obaj bardzo ostrożnie, więc obywa się bez nieprzyjemnych okoliczności. Zresztą, maksymalną ostrożność muszę zachowywać przez cały czas - o ile Bercik schodzi na sztywnej asekuracji, to poslizg w moim przypadku mógłby mieć fatalne konsekwencje.
Schodzimy na wąską szczerbinę, krótkie podejście na przedwierzchołek i dalej już nie jest tak trudno. Pozostajemy jednak nadal związani, idąc z lotną asekuracją, gdyż trochę zmarzliśmy i nie czujemy się całkiem pewnie. Nie ma o co liny zahaczać, ale każdy z nas stosuje technikę kijka i czekana - zakładam, że w przypadku ślizgu hamowanie na dwa czekany powinno być wystarczające.