napisał(a) Franz » 15.01.2012 21:48
Teren staje dęba. Narciarze robią swoje zygzaki na prawo od nas, ale mnie zakosy nie w głowie, bo kostki i stopy się obrażają na samą myśl o trawersie coraz bardziej stromego stoku. Zatem tniemy obaj na wprost, w kierunku widocznych skał, zaś kątem oka widzę, jak po prawej wyprzedzają mnie faceci, młode dziewczyny, starsze panie...
Nie daję rady przyspieszyć, już i tak serce wali jak młotem. Tymczasem pierwsza grupa narciarzy jest już na grani powyżej mnie. Żadna pociecha, że Bercik idzie jeszcze wolniej. Ma więcej czasu w życiu ode mnie - jest 20 lat młodszy...
Tymczasem stromizna robi się taka, że już bieda ciąć direttissimą w górę. Rakiety śnieżne ześlizgują się przy kolejnych krokach. Ucieczka w bok - w stronę narciarskich zakosów?.. Marzenie ściętej głowy. Nie zostaje nic innego, jak zmienić rakiety na raki. Skały powyżej już rzucają cień niemalże na mnie. Żeby tylko do nich się dostać, to będzie łatwiej. Tymczasem zmiana rakiet na raki na stromym stoku śnieżnym też nie jest trywialna.
W końcu się to udaje. W międzyczasie dociąga Bercik i również nie pozostaje mu nic innego, jak zmienić płetwy.
W końcu operacja zakończona sukcesem. Teraz idzie się łatwiej, mimo iż nogi wpadają głębiej w śnieg. Ale za to się tak nie ześlizgują.
W końcu dopadam skał i czuję olbrzymią ulgę. Wstępuje na nowo otucha, która gdzieś tam na śnieżnym stoku się zawieruszyła. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i osiągam grań, która w tym miejscu bardziej zasługuje na miano grzbietu - jest płaska i szeroka. Ścieram pot z czoła...