Rok 2006
Po sezonie 2005, kiedy musiałem połączyć dwa wyjazdy - w Dolomity oraz w "zwykłe" Alpy - w jeden, czuję spory niedosyt. A może po prostu apetyt rośnie w miarę jedzenia? W każdym razie ciężko doczekać lata, by znów wyruszyć na alpejskie trasy. A może zamiast czekać do lata, zasmakować zimowych przygód?
Wprawdzie za białym nie przepadam, ale skoro już go nasypało, to z faktami trudno walczyć. Oczywiście, nie zamienię pięknych tras po zielonych wysokogórskich halach ani skalnych wspinaczek na torowanie w śniegu, ale może by się wybrać w takie miejsca, gdzie również w lecie toto białe uporczywie zalega. Wtedy niczego bym nie tracił.
No i zaczęło się wertowanie map, sprawdzanie warunków a także - szukanie towarzysza wędrówki. To jednak zima.
Pominę szczegóły. Stanęło w końcu na tym, że wyruszamy w marcu, we dwóch - Bercik i ja - a naszym celem będzie najwyższy szczyt Austrii. Großglockner - Wielki Dzwonnik. 3798m n.p.m.
Wyruszamy po robocie, pod wieczór, wozem Bercika, bo ma na gaz, co nas wyjdzie taniej. Efektem ubocznym jest dwukrotne odbicie z wyznaczonej trasy, gdyż w Austrii jest bardzo mało miejsc, gdzie można gaz zatankować. Bercik prowadzi całą drogę, mimo moich propozycji zamiany miejsc.
Kierujemy się znaną trasą na Graz, Klagenfurt, Lienz. Grubo po północy skręcamy w Lienz na północ, mijamy Kals am Großglockner i podjeżdżamy na sam koniec szosy. Tuż powyżej Lucknerhaus jest duży parking, na którym około trzeciej w nocy rozstawiamy namiot. Wprawdzie niektórzy o tej porze wstają do roboty, ale dla nas to dobra pora, by pójść spać.
Wstajemy w południe i zastanawiamy się, czy warto wyruszać w góry. Pogoda jest kiepska, wszystko wyżej tonie w chmurach... Ale prognozy mówią, że to właśnie ulega zmianie. Trudno, trzeba będzie w te góry pójść.
Zwijamy namiot, korzystamy z łazienki w Lucknerhaus, ładujemy plecaki na grzbiety i ruszamy doliną w górę.
Poza górami pojawia się błękit na niebie, może nie będzie tak źle. Wkrótce zaczynamy się zapadać po kolana w śniegu - czas zrobić użytek z przytroczonych do tej pory do plecaków rakiet śnieżnych.
Od razu idzie się lepiej, zwłaszcza tam, gdzie i tak śnieg jest ubity. Ale taki śnieg jest zdradziecki - bez rakiet potrafi robić niespodzianki i po kilku krokach po powierzchni nagle zapada się człowiek po uda. Nie eksperymentujemy - zasuwamy w górę w rakietach.
Pogoda odrobinę się poprawia i chwilami dopada nas słońce. Niestety, na krótkie chwile zaledwie, po czym znów najbliższa okolica się zaciąga.