Gdy startowałem znad jeziora, zaparkował akurat jakiś wóż i dwaj mężczyźni ruszyli w ślad za mną. Mijają mnie, gdy przyrządzam sobie - już w słoneczku - pierwszy posiłek tego dnia. Wkrótce role się zamieniają i ja ich mijam, gdy konsumują jakieś przegryzki. Spoglądam ciekawie - może to będą moi kompani w końcowej fazie trasy? Ale na razie tylko się pozdrawiamy.
Osiągamy prawie równocześnie graniczną przełęcz Niederjoch (Giogo Basso). Niedaleko stąd mieszkał przez ponad trzy tysiące lat, dobrze zakonserwowany Oetzi, ale to w lewo, na zachód. Ja zaś wędruję wzrokiem w prawo, gdzie - z głową w obłokach - sterczy Similaun. Na wprost szeroka dolina już po stronie austriackiej. Jestem w Alpach Oeztalskich, które tylko skrajnymi, południowymi stokami zahaczają o Włochy.
Spotkana dwójka wchodzi do stojącego na przełęczy schroniska. Ja również.
Nawiązuję konwersację. Mam szczęście. Tak, oni również wybierają się na Similaun i nie mają nic przeciwko temu, bym do nich dołączył. Okazuje się jednak, że nie wyobrażają sobie, bym poszedł bez uprzęży. Mojej liny nie potrzebują; mają swoją, normalnej długości. Ale uprząż - muszę mieć.
No i zgryz - bo owszem, posiadam, ale... w samochodzie. Nie przekonują ich moje tłumaczenia, że się ładnie przywiążę - w efekcie wypożyczam uprząż w schronisku.
- Ile to kosztuje? - pytam.
- Dasz, ile uważasz - słyszę w odpowiedzi.
A więc uzbrajamy się w cały rynsztunek - raki, czekan, uprząż. Przywiązujemy się, przy czym oni biorą mnie w środek - to najbezpieczniejsze miejsce. Możemy ruszać.
Moi towarzysze, to Niemcy - Rolf i Walter.