(Początek tego odcinka wspomnień na poprzedniej stronie.)
Schareck! 3123m n.p.m. Staję na wierzchołku pierwszego austriackiego trzytysięcznika. Nie zabawiam tu wiele czasu. Zbyt głośna staje się muzyka, gdzie dominują werble, bębny i kotły.
Niebo wisi mi nad samą głową tak, iż niemal czuję jego ciężar. Włosy zaczynają stawać dęba. Dotykam - przelatują delikatne trzaski. Za chwilę chyba zacznę świecić.
Przez moment próbuję iść zboczem, ale luźne płyty bardzo mi to utrudniają. Wracam na grań, która jest tu niewiarygodnie łatwa. Miejscami stanowi płaski chodnik, szeroki na pół metra. Gnam więc po niej, niesiony coraz to gwałtowniejszymi podmuchami wiatru. Wzrok spod stóp podnoszę tylko po to, by podnieść w sobie upadającego ducha błękitną plamą, która przesunęła się nad Hoher Sonnblick.
Łatwa grań w kilku miejscach przerywana jest trudniejszymi odcinkami. Tam dla bezpieczeństwa zamontowano metalowe ubezpieczenia. Dla bezpieczeństwa?! Wolne żarty! Teraz - niczym ognia - unikam zetknięcia z metalową poręczą.
No i - oczywiście - rzucam tęskne spojrzenia w stronę schroniska. Dystans z wolna się zmniejsza. Co mnie jednak zaczyna martwić, to fakt, że droga do niego prowadzi wprawdzie zieloną, ale nadal wąziutką granią. A więc - w dalszym ciągu narażony będę na wcale nie chciane, gwałtowne iluminacje, dostarczane gratis z nieba.
Tym bardziej, że burza, która wprawdzie ominęła Schareck, zatacza łuk i nasuwa się nad północne granie boczne. Pioruny trzaskają już z każdej strony - oszczędzają jedynie to miejsce, w którym się aktualnie znajduję. Czyżbym trafił w oko cyklonu?..