Idziemy niezbyt szybkim, ale w miarę jednostajnym tempem. Pokrywa śniegu pod stopami jest twarda i w żadnym miejscu nie sygnalizuje niczego w rodzaju cienkich mostków z ewentualną głęboką szczeliną pod spodem. Jeśli takowe są tutaj, to wystarczająco dobrze uszczelnione.
Docieramy na przełęcz. Tymczasem pojawia się coraz więcej rozmamłanych obłoków, które wkrótce ogarniają również i naszą trójkę. Żona Zbyszka decyduje się pozostać na przełęczy i poczekać na nas, a my - zostawiając za sobą Dzikiego Klechę, ruszamy w kierunku wierzchołka Cukrowego Kapelusika.
Mgła wokół nas gęstnieje, a śnieżny grzebień stopniowo staje dęba...