Przez ponad połowę długiej doliny Windach prowadzi dobra droga jezdna, potem szutrowa, ale wciąż jeszcze przyzwoita. Łagodnie sie wznosząc, pokonuje około 600m wysokości. Tuż przed dolną stacją kolejki towarowej, zaopatrującej schronisko Hildesheimer, szlak odbija w lewo i ostrymi zakosami pnie się na strome zbocze. Niestety, pogoda psuje się zdecydowanie. Próbuję przyspieszyć krok, ale to jednak jeszcze prawie 800m w pionie i nie da się zrobić tego w kwadrans. Wkrótce spadają pierwsze krople, bardzo szybko zamieniające się regularną ulewę. Dochodzą coraz gwałtowniejsze pomruki burzy, chociaż - na szczęście - jej centrum jest dosyć daleko.
Próbuję jakoś zabezpieczyć plecak i siebie, efekt jednak nie jest zadowalający i kiedy docieram do schroniska, jestem totalnie przemoczony. Wzbudzam ogólne zainteresowanie, wchodząc do jadalni - ciekawe spojrzenia kieruja się w moją stronę od kilku różnych grupek, siedzących przy stołach. Korzystam z pieca o ciekawej konstrukcji - umożliwiającej suszenie wielu rzeczy bezpośrednio na nim, a także przy nim - rozkładając prawie wszystko, co mam mokre.
Piwko, obiadek, piwko, za oknem zapada zmrok. Zagaduję najbliższą grupkę;
- Wybieracie się może jutro na Zuckerhütl?
Niestey, nie. To Holendrzy, wędrujący od schroniska do schroniska. Zwracam się do innej grupki - też się na najwyższy szczyt Stubaier Alpen nie wybierają. Podchodzi gospodarz schroniska.
- Chcesz iść na Zuckerhütl? Tu jest grupka twoich rodaków, którzy też mają takie plany. Pogadaj z nimi.
- Rodacy? Polacy? Którzy to?
Gospodarz spogląda w stronę jednego ze stołów.
- O! Już ich nie ma. Widocznie poszli już do pokoju.
Podaje mi numer ich pokoju, a już pędzę na piętro. Drzwi zamknięte, w środku cisza. Zatrzymuję sie niezdecydowany. Chwila wahania i... pukam. Ale cichutko.
Za drzwiami niczym nie zmącona cisza. Pukam jeszcze raz, jednak nadal po cichu. Jeśli spią, byłoby barbarzyństwem budzić ich. Zza drzwi dobiega mnie słabe pochrapywanie...
No to - kicha. Nie pogadam, nie umówię się. Nie wiem, czy mógłbym się do nich dołączyć. Co robić? Nikt inny jutro na Cukrowy Kapelusik się nie wybiera...
Unoszę rękę jeszcze raz, ale dłoń zawisa w powietrzu. Nie. Nie mogę. Niech śpią.