To jest właśnie kluczowe miejsce całej trasy. Przy czym... jest łatwe jego obejście. Tuż poniżej okapu odchodzi w lewo odcinek ferraty o stopniu trudności "B" - i większość z tego obejścia korzysta. A okap?...
Wyceniony na "D/E" - czyli pomiędzy "bardzo trudno", a "nadzwyczaj trudno". Co robić? Spoglądam z przekąsem na przewieszkę, z jaką nigdy nie miałem jeszcze do czynienia.
Jednak ujęcie z podejścia odrobinę zafałszowuje obraz. Próbuję przyjrzeć się przeszkodzie z profilu. Trochę lepiej to wygląda. Może dałbym temu radę?..
Nie jestem bularzem, nie zwykłem wisieć na rękach, a zwłaszcza na jednej, kiedy druga będzie sięgała do następnej klamry. Ale przynajmniej spróbuję.
Podchodzę pod sam okap. Przywykłem już do operowanie jednym tylko karabinkiem - co jest sprzeczne z zasadami bezpieczeństwa, ale wygodne - tu jednak postanawiam zachować wszelkie środki ostrożności. Zatem - dwa karabinki idą w ruch.
Łapię za klamrę powyżej głowy, próbując stopą oprzeć się na dolnej klamrze. Ba! Noga się ześlizguje i w ogóle nie stanowi żadnego oparcia. Może podgiąć stopę od dołu, zahaczając się o klamrę? Nędza... Głupi pomysł. Pozostaje udawanie, że da się na tych klamrach stopy opierać.
W tym czasie ręce już zaczynają omdlewać. Moment! Ja jeszcze nie zacząłem się wspinać!
Wracam pod skałę i próbuję strząsnąć zmęczenie z ramion. Może jednak skorzystać z obejścia? Ale... tak bez poważnej próby? Nieee... przypuszczę jeden poważny atak - albo się powiedzie, albo będę się musiał poddać. Żeby jednak atak mógł się powieść, musi być błyskawiczny. Zatem - do boju!
Szybko w górę - jedna klamra, puszczam ją lewą ręką i sięgam do wyższej. Od razu czuję nabrzmiewający ból w prawej, na której zawisnąłem, ale już trzymam wyższą klamrę i teraz dociągam drugą rękę. Oczywiście, natychmiast czuję mięśnie w lewym ramieniu. Paskudnie czuję. Ale nie ma czasu - szybko przekładam stopy, starając się je utrzymać na klamrach, mimo że te usilnie próbują się ześliznąć z żelastwa.
Dobra - kolejna klamra: ręka ponad głowę... Coś na kształt lekkiego skurczu w łapie, więc szybko - druga ręka do klamry. Nogi odpadają, ale udaje mi się je z powrotem oprzeć. W górę!
Następna klamra! O cholera! Trzeba przepiąć karabinek! Ba! Nawet nie jeden, a obydwa!!! Zawisam na jednej ręce, a druga dosyć rozpaczliwie mocuje się z karabinkiem: odpiąć, przesunąć, zapiąć powyżej haka. Ale boli...
Najchętniej bym odpoczął, ale w tej pozycji nie ma takiej możliwości. Gdybym szedł na jednym karabinku, to już mógłbym się mocować z kolejną klamrą, a tak... muszę jeszcze przepiąć drugi... Jasny gwint!!
Przepinam, dysząc wściekle; łapy bolą już niemiłosiernie, a tu jeszcze parę klamer...
Nie myślę już o niczym, tylko zaciskając zęby, powtarzam czynności - jedna łapa, klamra, ból, druga łapa, klamra... I znowu. Teraz już boli mnie wszystko i w każdym momencie...
Ale sięgam krawędzi okapu. Niestety... powtórka z hakiem. Diabelska sztuczka z przepinaniem obydwu karabinków. Może odpiąć oba, ale zapiąć wyżej już tylko jeden? Cholera, teraz to już wszystko jedno, skoro i tak mam go w dłoni.
Szczęk zamka - karabinek zapięty. Sięgam do klamry ponad okapem. Jeszcze tylko muszę nogi skompletować i będę uratowany...
Jaka ulga, kiedy udaje mi się stanąć wreszcie na górnej powierzchni okapu...
Satysfakcja?.. Wątpliwa. Ten okap - to jakieś udziwnienie. Drżą mi nogi, trzęsą się ręce...
Ale - przeszedłem.
Nieco wyżej dochodzi z lewej obejście przeklętego okapu. Drugi raz już bym się z nim nie mocował...
Spotykam motyla - gdybym miał skrzydła, też bym asekuracji nie stosował...
Dobra - pora, by się uwiecznić na ferracie. Teraz już bardzo łatwo do bliskiego jej końca.