Kiedy docieram nad samo schronisko, ono już ogarnięte strefą cienia. Nic dziwnego - jest dosyć późno i o tej porze nikt normalny po górach się już nie włóczy.
Wpadam tylko na chwilę, żeby spakować wszystkie graty. Kiedy przygotowuję się do opuszczenia gwarnego schroniska, zaczepia mnie jakiś Austriak.
- Co Ty tu masz?!
- Rakiety snieżne.
- To mają być rakiety?? W tym da się chodzić???
Pokazuje mi swój sprzęt i... szczęka mi opada. Wielkością to coś pośredniego między moimi rakietami, a nartami. Prezentuje mi, jak się stópka potrafi odginać na boki. Pięknie... W czymś takim można robić długie trawersy, nie martwiąc się o kostki.
- Beskiden Schneeschuhe - objaśniam mu wymyśloną na poczekaniu nazwę moich rakiet. Beskidzkie... No tak, w naszych górach sprawdzają się nieźle. W Alpach nieco gorzej...
Księżyc towarzyszy mi na ostatnim etapie mojej trasy. Nawet nikogo już nie spotykam, kto by do schroniska zdążał. Jasne, wszyscy już są na miejscu i okupują moje planowane, a niedoszłe, miejsce noclegu. Nic to - i tak zrobiłem wszystko, co zamierzałem.
Do wozu docieram już o zmierzchu. Ścielę samochód i śpię na parkingu - muszę odpocząć przed daleką drogą do domu. Trochę żal, że nie śpię w schronisku. Znalazłbym sobie jeszcze jakiś cel na kolejny dzień. Ale wyszło jak wyszło.
Kiedy się obudzę nazajutrz, okaże się, że pogodę diabli wzięli. Z gwarantowanych trzech dni pięknej aury zrobią się tylko dwa - te dwa, które wykorzystałem do maksimum. Gdybym - zgodnie z planem - zostawił trzeci szczyt na trzeci dzień, nie wyszłoby z tego nic. Zwijając graty przed odjazdem zadziwię się - jak to przez przypadek, przez zwykły brak miejsca w schronisku, wszytko udało się zrealizować.
Zufall? Wer weiß?.. Oder einfach mein Schutzengel.