W schronisku zalatwiam nocleg. Simonyhütte zarządzane jest przez Alpeverein, mam więc 50% zniżki. Ceny są tu jednak zadziwiająco wysokie i w efekcie płacę niewiele mniej, niż za poprzedni nocleg w prywatnym schronisku na Gjajdalm. Dziewczyna z obsługi wchodzi ze mną na poddasze i wskazuje mi brzegowe wyrko w równym rzędzie, ciągnącym się od wejścia aż po okienko pod dachem. Zrzucam plecak, ale coś mi tu nie pasuje. To wyrko jest krótsze od pozostałych z uwagi na konieczność pozostawienia miejsca dla wchodzących drabiną z niższego piętra.
Sprawdzam, czy się mieszczę. Wzdłuż... nie za bardzo. Po skosie? Też nie, bo tu dodatkowo drewniany słup potrzymuje strop. Nieee, to wyrko mi się nie podoba. Sprawdzam pozostałe. Na tym leży czyjś śpiwór, na następnym też, dalej jakieś drobiazgi, ale kolejne wyrko puste z równo ułożoną poduszką i złożonymi kocami. OK, przenoszę się w nowe miesce - tu spokojnie mogę nogi wyciągnąć.
Wyrzucam z plecaka rzeczy, których nie będę potrzebował w dalszej części dnia, w tym nacięższą z nich - gruby, ciepły śpiwór. Teraz plecak staje się mniejszy i znacznie lżejszy. Schodzę na jadalnię i wypytuję o trasę na Hoher Dachstein.
- Trasa nie jest trudna, tylko uważajcie na szczeliny w lodowcu. Dopiero końcówka trudniejsza technicznie. Ilu was jest?
- Niewielu. To znaczy, jeden - uśmiecham się.
- Szkoda, że tak późno. Wszystkie grupy już poszły. Ale spróbuj pójść skrajem lodowca i może spotkasz jakąś grupę, to się dowiążesz do nich.
Cóż, wyruszam. Trochę z duszą na ramieniu, bo nie wiem, co z tym lodowcem.
Początkowo trasa wiedzie skalnym terenem, ale szybko dochodzę do krawędzi brudnego, spływającego po skałach lodu. Próbuję iść skrajem, ale odrzuca mnie zanadto w lewo. Nikt tędy nie idzie, więc nie mam się do kogo dowiązać. Cóż - nie ma rady. Może nie będzie tak źle. Wkraczam na lodowiec.
Daleko w górze widać ekipy ciągnące w prawo i w lewo. Ruch spory, ale to nic dziwnego. Od południowej strony można się dostać na główną grań Dachsteinu bez najmniejszych trudności - z Ramsau kolejka linowa wywozi na wysokość prawie 2700m n.p.m., a więc wyżej niż ja na razie dotarłem, mimo iż wędruję już drugi dzień. Przy czym większość korzystających z tej możliwości nie pcha się na najwyższy szczyt Dachsteinu. Dla nich magnesem są pola śnieżne, pokrywające górną część lodowców, dzięki czemu można tu sobie poszusować w lecie.
Są wśród nich i tacy, którzy częściowo podchodzą, częściowo podjeżdżają na nartach pod ściany, by następnie zostawić narty i wejść na któryś ze szczytów - ale to już znikoma mniejszość. Na szczęście.
Skoro mówimy o lodowcach, to chyba dobry moment, by je wszystkie przedstawić. Otóż, są... dwa. Mają trzy nazwy, gdyż jeden z nich podzielony jest na dwie części wąskim przesmykiem. Ta mniejsza część nazywa się Schladminger Gletscher i na jej skraju znajduje się górna stacja kolejki linowej. Natomiast większa część, to Hallstätter Gletscher i nią w tej chwili właśnie wędruję. Drugi z lodowców Dachsteinu - Gosaugletscher - lokuje się pomiędzy szczytem Hoher Dachstein, a Adamekhütte.
Jakoś udaje mi się szczęśliwie nie zanurkować w żadnej szczelinie - prawdę mówiąc, te widoczne nie wyglądają szczególnie groźnie (o niewidocznych, ukrytych pod cieńszą czy grubszą warstwą śniegu, nie wiem nic) - i systematycznie zyskuję wysokość. Czuję się tu już stosunkowo bezpiecznie; mnóstwo śladów narciarzy sugeruje znikome niebezpieczeństwo szczelin pod warstwą śniegu. Osiągam wylot krótkiej dolinki, ograniczonej szczytami Hoher (Wysoki) i Niederer (Niżny) Dachstein. Skręcam w prawo, zostawiając w dali Großer Koppenkarstein, przesłonięty nieco przez bliższy Dirndl i przechodzę tuż poniżej malutkiego, mocno wciśniętego w skały, schroniska Seethaler.
Wkrótce dochodzę do stóp skalnego urwiska, którym opada na tę stronę najwyższy szczyt Dachsteinu. Ale i tak jest to tylko miniatura ściany w porównaniu z tym, co się znajduje po południowej stronie grani. Niemniej, nauczony poprzedniego dnia pokory do austriackich ferrat, z niepokojem spoglądam na ścianę nade mną.
Powoli zakładam mój prymitywny i iluzoryczny sprzęt asekuracyjny, obserwując kątem oka, co się dzieje wokół mnie. Przybyła krótko przede mną grupa Austriaków zakłada na siebie rasowy sprzęt z prawdziwego zdarzenia. Uprząż mieli już wcześniej, gdyż przez lodowiec szli porządnie powiązani liną; teraz tylko dowiązują lonże i wkrótce ruszają w górę.
Ruszam ostrożnie za nimi. Z wielkim respektem podchodzę do tej ferraty, ale z każdym kolejnym metrem nabieram przekonania, że nie należy ona do specjalnie trudnych. To niby dopiero początek i nie wiem, co będzie wyżej, lecz trasa nie jest również długa, więc i na ewentualne trudności miejsca coraz mniej.
Austriacy nie idą zbyt szybko i zmuszony jestem do robienia postojów w oczekiwaniu na wolną drogę. W pewnej chwili robi się zator. Jest to miejsce, gdzie lina przecina gładką ściankę, podczas gdy dwa metry w bok widać bogate urzeźbienie skały. Niektórzy próbują sięgnąć te dwa metry, nie wypinając się z asekuracji, to jednak nie jest możliwe i grupa traci sporo czasu na sforsowanie tego fragmentu.
Gdy część z nich jest już powyżej i pod ścianką robi się nieco luźniej, potrafię się już i ja pod nią zmieścić. Przyglądam się ściance, przyglądam zdecydowanie łatwiejszemu przejściu obok niej, spoglądam jeszcze w dół, gdzie skała ucieka na pokryty śniegiem lodowiec i następuje szybka decyzja.
Wypinam się ze stalowej liny i robię równoległy wariant. Kilka metrów wyżej łączę się z główną trasą i asekuruję ponownie, ale od tej chwili nie traktuję już tej ferraty z tak wielkim respektem, jak na początku. Rzeczywiście, trasa jest dosyć łatwa i wkrótce osiągam grań w pobliżu szczytu. Kilka metrów i staję na Hoher Dachstein. Gdyby miał pięć metrów więcej, byłby moim pierwszym austriackim trzytysięcznikiem. Ale cóż, muszę się zadowolić wysokością 2995m n.p.m.
Niebo zdążyło się znów odrobinę zaciągnąć, psując nieco widoki, ale i tak nie jest źle.
Na szczycie obok mnie i austriackiej grupy, jest jeszcze kilka innych osób - wszyscy coś przekąszają, gawędzą, śmieją się i oczywiście robią zdjęcia. Widzę, że grupa Austriaków słucha uważnie jednego z nich - najwyraźniej szefa ekspedycji. I to on po chwili podchodzi do mnie i pyta, czy chcę, aby zrobił mi zdjęcie na szczycie.
- Nie, dziękuję. Ja wiem, jak wyglądam - śmieję się w odpowiedzi.
Nawet się w tym momencie nie spodziewam, jak często jeszcze podczas kolejnych wędrówek będę takiej odpowiedzi udzielał.
Dostosowuję się i ja do ogólnej atmosfery pikniku - wyciągam żarełko z plecaka i zaczynam pałaszować, nie przestając spozierać wokół siebie. Zwłaszcza w kierunku wschodnim, gdzie poniżej Großer Koppenkarstein widać górną stację kolejki linowej, a grań pomiędzy nią i Hoher Dachstein opada w dół imponującym murem skalnym.