Ściągam powoli plecak. Powoli się nad nim pochylam, powoli go otwieram i równie powoli wyciągam wszystko, kładąc na ziemi obok. Niczego nie potrafię robić szybciej. Cieszę się, że w ogóle cokolwiek jeszcze potrafię.
Dogrzebuję się do czołówki, zakładam i załączam. Zrobiła się światłość i widzę, że światłość dobrą jest. Nadal poruszając się jak mucha w smole, wkładam wszystko z powrotem, zostawiając tylko mapę. Gdzież to ja jestem?..
Zapewne tuż poniżej narysowanej czerwonej drabinki i napisu "Seemauer Klettersteig". Tu kończy się pas skał i zaczyna zielony teren. Czerwone kropeczki prowadzą dalej na południe. Sprawdzam pokonany dystans. Miałem zamiar dojść dziś do Simonyhütte, a przeszedłem na razie... jedną szóstą zaplanowanej drogi. Ile czasu mi to zajęło? Spoglądam na zegarek - siedem godzin...
Jakieś dwa i pół kilometra stąd jest inne schronisko - Schilcher Haus na Gjajdalm. Wprawdzie planowane wcześniej miejsce noclegu jest schroniskiem Alpenverein'u i mając legitymację AV, załapałbym się na zniżkę 50%, zaś to najbliższe jest prywatne, więc o zniżce mowy nie ma, ale cóż - nie mam wyboru. Ruszam w drogę.
Idę powoli, wyszukując szlaku za pomocą czołówki. Na szczęście, jest malowany dosyć gęsto, tak że nie błądzę zanadto i po niecałej godzinie docieram do schroniska. Najpierw udaję się do łazienki, by jako tako obmyć z siebie trudy ferraty. Dłonie sprawiają mi ból, kiedy rozginając palce zmywam krew. Spoglądam na efekt - w miejscu prawie jednolitego, czerwonego łuku pojawiają się pojedyncze plamy. Dwanaście krwawych fleków.
Wchodzę na jadalnię i podchodzę do lady. Pytam o nocleg.
- Tak, oczywiście. Sam jesteś? Skąd idziesz?
Mówię, że sam i którędy przyszedłem.
- Zrobiłeś Seewand?! Samotnie?? Chyba żartujesz!
No nie, to nie jest żart. Niestety.
- Ile czasu ci to zajęło?
- Siedem godzin.
- Całkiem dobry czas. Najlepsi robią to w pięć godzin. Ale żeś się samotnie wybrał?! Musisz mieć spore doświadczenie w klettersteigach...
Już nawet nie komentuję tego mojego doświadczenia. Okazuje się, że jest taka świecka tradycja w Schilcher Haus - każdemu, kto przeszedł tę ferratę, gospodarz funduje schnapsa. Generalnie, unikam mocnych trunków, ale tu i teraz?.. Czuję sporą satysfakcję.
Dostaję czteroosobowy pokój zupełnie dla siebie. Padam na wyrko i zasypiam w mgnieniu oka...
Na drugi dzień ruszam w dalszą trasę. Zgodnie z planem miałem dziś wejść ferratą na najwyższy szczyt Dachsteinu, ale wczorajszy szlak, który okazał się byc morderczą ferratą, pokrzyżował mi plany. Poza tym - nabrałem respektu do austriackich szlaków oznaczonych drabinką. Nie wiem, czy uda mi się wejść na Hoher Dachstein.
Zostawiam za sobą budynki Schilcher Haus.
Ścieżka prowadzi bardzo sympatycznym terenem - zieleń traw i kosodrzewiny urozmaicona wapiennymi i dolomitowymi skałkami, a powyżej - ginące w chmurach białe ściany Dachsteinu.
Obłoki z wolna się podnoszą, odsłaniając wierzchołki. Zgodnie z mapą to powinien być właśnie najwyższy szczyt tej grupy - Hoher Dachstein. Wygląda pięknie i kusząco. Ale czy jest osiągalny dla mnie? Spytam w schronisku.
Podchodzę pod skały i zielony teren zostaje za mną. Widać już Simonyhütte.
Dobrze oznakowana cieżka pnie się łagodnymi zakosami w górę i wkrótce uważnym spojrzeniem witają mnie czworonożni mieszkańcy tej okolicy.
Docieram do schroniska.