Zatrzymajmy się na moment na centralnym placu. Zjemy drugie śniadanie, wyjmiemy kasę z bankomatu…
Pośród zadbanych klombów
pomnik Riza Cerova, rewolucjonisty, który walczył z królem Zogu. Za czasów Hodży stał w panteonie bohaterów narodowych jako członek … Niemieckiej Partii Komunistycznej i jako ten, który przebywał w ZSRR.
Idę na spacer wokół ryneczku. Po raz pierwszy w Albanii nie udaje mi się znaleźć bankomatu. Jest za to jakieś
6 kawiarni i restauracji. Jak na taką dziurę, nie mogę się nadziwić, że one jakoś funkcjonują i to jedna koło drugiej. Czy to dlatego, że espresso kosztuje 1-2 złote i każdego na kawkę w tej sytuacji stać?
Były Dom Partii?:
Jakiś dopływ Ossumi tuż za ryneczkiem – równie szary…:
Ruszamy dalej, ale wkrótce zatrzymujemy się ponownie w kolejnej miejscowości:
Polican, mieście-widmo. Kiedyś funkcjonowała tu fabryka zbrojeniowa, a mieszkańcy miasta byli odcięci od świata. Każda wieś ma swojego wiejskiego idiotę, a każdy kraj ma swoje miasto-widmo.
Upał jest straszny i nie chce się wysiadać nawet z auta, które nie ma klimatyzacji, ale widzę bankomat, i to niejeden. Zapada decyzja o dłuższym postoju. Rozbijamy się w kawiarence na ulicy. Tu też zatrzęsienie kafejek. Espresso faktycznie 1 zł, więc po pierwszym biorę drugie, aby wreszcie się obudzić
Mojej Lepszej zachciewa się
sandwicza. Zostawia mnie z espresso i przechodzi na drugą stronę skrzyżowania do fast foodu. Tam usiłuje wytłumaczyć kobiecie z czym chce tego sandwicza, ale tamta tylko „OK, OK” i każe jej usiąść przy stoliku. Tuż obok jakiś facet myje swoje auto szlaufem, dzieci jeżdżą na rowerach, otwiera się sklepik z burkami – albańska ulica powoli rozbudza się po 16:00, kiedy kończy się czas sjesty.
Espresso wypite, przechodzę do Mojej Lepszej, która wciąż siedzi z Młodym i Młodą. Wkrótce tajemnica się wyjaśnia. Sprzedawczyni
ściągnęła swoją nastoletnią córkę, która mówi po angielsku, aby ta dowiedziała się od nas precyzyjnie co chcemy zjeść. To miłe. Sandwicz za 3-4 złote bardzo nam smakuje. Jeszcze tylko krótki wypad do cukierni, gdzie miły pan pakuje nam ciasteczka na sztuki i jedziemy dalej w kierunku Beratu.
W międzyczasie wychodzi, że
klapa pod naszym podwoziem słabo wytrzymała wstrząsową drogę z Kanionu Ossumi i znowu zaczyna szurać po ziemi. Postanawiam rozejrzeć się za mechanikiem. Jest coś! Bardziej wygląda na myjnię niż mechanika, ale ma kanał, więc może sobie poradzą. Dogaduję się na migi z gościem w czym problem i ten przy pomocy identycznych
plastikowych zacisków, montowanych tym razem w nowych miejscach, przyczepia klapę.
Trochę się wybrudziłem w kanale:
A to zaszalejmy dzisiaj i sprawmy sobie
mycie auta, które już wczoraj przybrało kolor Ossumi! Po 10 minutach pojazd lśni jak nowy. Za robotę i mycie jestem lżejszy o 30 złotych.
O tym, że było to tsunami, a nie zwykłe mycie auta dowiem się gdzieś za godzinę.Wkrótce docieramy do
Beratu. Co jakiś czas widać tu parki policjantów – ewidentnie ktoś ważny się zbliża. Zjeżdżam do centrum na lody, które kupiliśmy tu rok temu: były pyszne 4 rodzaje, a każda gałka po 80 groszy. Niestety nasza lodziarnia okazuje się być
„Shitet”, czyli na sprzedaż. Upadła także zlokalizowana obok restauracja, w której jedliśmy obiad rok temu.
Szkoda, shitet, shit …
No to jedźmy dalej…
Mamy zamiar dotrzeć
do Permet przez Suke, ale nigdzie nie widać drogowskazu. Pytamy się więc nativa, a ten nas kieruje tam przez Fier, co oznacza jakieś
80 kilometrów więcej niż zakładał plan na dziś. To samo robi drugi i trzeci native. Przy czwartym się poddajemy - nie ma rady – widać droga na naszej mapie jest nieprzejezdna dla nie-jeepów i bardziej opłaca się nadłożyć te 80 kilometrów niż jechać krótszą drogą. Trudno, dziś do Permet nie dojedziemy.
Wydaje się również, że Młoda po porannym rzyganiu kiepsko się czuje i ma gorączkę. Podejmuję decyzję, że
dziś zatrzymamy się w hotelu. Nie da się ukryć, że chyba i tak chciałbym dziś nocleg z klimatyzacją, bez komarów i bez kurzu, a okoliczność choroby przechyla szalę. Ponadto wyjątkowo źle znoszę od kilku dni upał, czuję się wręcz nim rozdrażniony.
W pierwszym hotelu na przedmieściach Beratu zastajemy
zasrany kibel. Chcą 140 zł za noc. Nie, dziękujemy. Jedziemy za Berat. Ukazuje nam się COŚ olbrzymiego i jarmarcznego: hotel z lwami przy wejściu, kolumnadą a la rzymskie forum, różowo-niebieski, ze śmierdzącym kontenerem na parkingu, w którym śmieci przeżyły już swój najlepszy okres.
Panika wśród personelu, bo nikt nie mówi po angielsku. Po 5 minutach pojawia się młody mężczyzna, z którym możemy się dogadać po włosko-biednoangielsku.
100 złotych za pokój z telewizorem, łazienką i klimatyzacją. W miarę czysto, nie licząc trochę pleśni na wysokości trzech metrów.
Samotny karaluch pędzący przez łazienkę nie zaburza wrażenia, że da się tu spędzić noc. Ciekawie wygląda wielka dziura nad łazienką, za którą jest chyba jakiś składzik na strychu. Najważniejsze jednak, że klima działa. Generalnie jest to bardziej
dom ślubów niż hotel, a nasz pokój pełni zwykle funkcje sypialne dla gości młodej pary.
Schodzę na dół do auta, aby przynieść torby. Otwieram bagażnik…
Fuck, fuck, fuck! …. i jesteśmy tam gdzie zaczął się ten odcinek. Woda, woda, woda.
Siedzę więc nad laptopem, którego wyłączyłem, bo zaczął trzaskać. Przypuszczalnie straciłem wszystkie zdjęcia z tych wakacji (mając mała kartę pamięci, przerzucałem je codziennie właśnie na laptopa) i straciłem sporo ważnych danych (ostatnią archiwizację robiłem w … proszę księdza, nie pamiętam…).
Upał, laptop, stres z odpadającą klapą, rzygająca i gorączkująca Młoda, stracone zdjęcia i dane, jeszcze raz upał… Mam ochotę wracać do domu. Postanawiam, że jeśli jutro z komputerem sprawa będzie wyglądać tak jak dzisiaj, to jutro wracamy.