Kwestia raju. Sprawa jest prosta: chciałbym trwania tego co jest, bez bólu i bez straty. Nie interesuje mnie przekształcenie tego co mam na inny rodzaj bycia. Może kilka poprawek ok, ale radykalna zmiana już nie.
Jeśli chodzi o religię, to ważne, aby była oparta na wiedzy, a nie na wierze. Niestety, z niezrozumiałych dla mnie powodów, wszyscy bogowie świata idą w przeciwnym kierunku, tak jakby trzymanie człowieka w niepewności miało jakąś wartość lub rodziło lepsze efekty.
Teraz pytanie: co musiałby zrobić mój Bóg, aby jego istnienie należało do kategorii takich zdarzeń i zjawisk jak lądowanie człowieka na księżycu albo grawitacja, raczej niż istniało w sferze zjawisk domniemanych typu UFO i yeti – zastanawiam się patrząc jak dzieciaki forsują kolejną falę. Hmm, mój Bóg mógłby raz w roku robić jakiś supercud: na przykład podnieść Pałac Kultury i na pół godziny postawić go do góry nogami, a z nieba leciałyby ulotki z tekstem „To ja Bóg. Za rok tego samego dnia, sprawię, że wszyscy przez pół dnia będziecie mieli czworo oczu.” Nie wiem jak innych, ale mnie by to przekonało.
- Weź Młody przestań podtapiać swoją siostrę!
Wiatr przyjemnie chłodzi, morze szumi…No właśnie, morze… A czy nie byłoby fajnie gdyby Bóg był Oceanem? Aby się z nim połączyć, ludzie wchodziliby w fale i odbierali przez skórę boską bliskość i moc. Oczywiście mógłby sobie Bóg być nieskończony, ale jego ucieleśnieniem na Ziemi byłby właśnie Ocean. Dla mieszkańców wybrzeża, niepotrzebne byłyby żadne wyobrażenia Boga, a ci mieszkający dalej od brzegu, wieszaliby sobie marynistyczne obrazy na ścianie (wreszcie jakiś ładny symbol religijny).
Uuuuuupał, a tu jeszcze przydałaby się święta księga… Powinna być jak broszurka do nauki przepisów drogowych jaką miałem w Colorado: prosta, jednoznaczna i na kilkanaście stron. Mogłaby się zaczynać „Cześć ludziska! Powiem bez ogródek i bez nadęcia: jestem Waszym Bogiem. Piszę do Was, abyście wiedzieli co i jak, zamiast ciągle gdybać i zastanawiać się, bo to niczemu dobremu nie służy. Po pierwsze: nie potrzebujecie mnie czcić, bo na cholerę mi to potrzebne. Po drugie: nie potrzebujecie kapłanów. Po trzecie: nie potrzebujecie obrzędów. Po czwarte …” Tu mnie ścina sen, po którym budzę się rozczarowany, bo właśnie we śnie bogowie i aniołowie nawiedzają swoich proroków. Mnie żaden się nie objawił, a do rozpatrzenia został problem dobra i zła, sprawiedliwości, cierpienia...
Przychodzi mi na myśl świat albo powieść (wbrew pozorom to podobne struktury), w którym koncepty Boga można by było patentować i odsprzedawać, tak jak formaty telewizyjne. Kto wymyśli najlepszy format Boga, staje się celebrytą i zarabia duże pieniądze. Dopóki nowy format nie wyprze starego…
Ech, idę zanurzyć się i ochłodzić w Jego Boskości…
Kiedy ja pływam, do Mojej Lepszej dołącza się Albanka (mówi, że jest Włoszką) i zagaduje po angielsku. Dopytuje się w jakim hotelu się zatrzymaliśmy i proponuje umówić się na wspólną kawę. Ma też córkę i chyba liczy na to, że nasze dziewczynki będą mogły wspólnie się bawić. Moja Lepsza wykręca się, że dzisiaj już wyjeżdżamy.
Hotel w jakim się zatrzymaliśmy…, bo ja wiem, … „Hotel pod Chmurką", albo bardziej solidny hotel z czasów Hodży, z widokiem na morze i miejscem na działko do ostrzeliwania okrętów nieprzyjaciela:
Koło 18:00 zwijamy się. Rzucam hasło, że dziś nocleg na dziko. Wracamy tam gdzie byliśmy w samo południe, czyli na początek dzikiej plaży, a właściwie jakieś 200 metrów przed jej końcem. Tutaj zjeżdżam z głównej szutrówki w bok, gdzie po około 50 metrach jest małe zagłębienie, akurat na nasze namioty. Za dnia, auto będzie co prawda widoczne, ale boję się zjechać głębiej w zarośla ze względu na piasek, w którym możemy ugrzęznąć na amen. Za to w ciemności nikt naszego pojazdu nie zauważy. Dla pewności blokuję zjazd do nas gałęziami, tak, że nie da się wjechać nie wysiadłszy wcześniej z auta i nie oczyściwszy drogi.
Do 20:00 gotujemy, myjemy się i piknikujemy bez rozkładania namiotu. Kiedy zaczyna się robić ciemno stawiamy je. Około 100-200 metrów od nas, przez drzewa prześwituje jakiś parking, gdzie stoi kilka aut i … koparka. Liczyliśmy, że auta znikną, bo należą do plażowiczów. Faktycznie poznikały, z wyjątkiem jednego. Zastanawiamy się dlaczego…
Gdy zapada zmrok, o dziwo, od strony parkingu, zapalają się lampy i do naszych namiocików, poprzez drzewa i krzaki dociera trochę światła. Na parkingu widać też faceta, który jakby trochę się nam przyglądał. Widział nas kurcze czy nie widział? To staje się leitmotifem Mojej Lepszej, która jest lekko zestrachana: „Co to za facet? Czego chce? A jak tu przyjdzie? Czemu tam się świeci?”
Klnę do siebie w duchu, że nie podjechałem trochę dalej. Nie obawiam się faceta, bo przypuszczam, że czegoś tam pilnuje i sam jest w strachu, że coś mu się w krzakach rusza, ale wprowadzam stan wyjątkowy: nie wolno palić latarek i mówimy tylko szeptem. Tylko mi tego brakowało, aby nasłał na nas policję, bo coś mu się rusza i świeci w krzakach!
Kiedy jest już absolutnie ciemno, wyruszam na zwiad sprawdzić co to za światła. Popełniam jednak błąd: nie biorę ze sobą latarki. Docieram na główną szutrówkę, przesuwam się w kierunku świateł te sto metrów i widzę budowę, zapewne kolejnego hotelu, a facet musi być jej strażnikiem.
Zadanie wykonane, Winnetou wraca. I teraz zaczyna się ciekawie: nie potrafię znaleźć bocznej drogi do naszego auta! Ciemność jest niemal absolutna i odzywa się pierwotny lęk człowieka jaskiniowego przed lasem, w którym może czaić się szablozębny tygrys, albo rogaty diabeł spotkany w pobliżu za dnia.
Włażę jak ślepiec w jakieś inne dróżki, wpadam na gałęzie, na krzewy, haratam sobie nogi. I nie wiem jakim cudem wreszcie trafiam w naszą odnogę…
Śpimy z głowami na zewnątrz namiotów – mam zwężenie przegrody nosowej i w upale zaczynam się dusić jeśli zamknę namiot. Niestety miejsce obfituje w komary, które zupełnie nic sobie nie robią ze spraya, którym się obsikaliśmy. Moja Lepsza nie może spać ze względu na strażnika i światełka między drzewami, a ja ze względu na ugryzienia. Przy szóstym bąblu przemawiam do swojego mózgu „Proszę, nie informuj mnie o kolejnym ugryzieniu, bo wiem, że mnie gryzą i wiem kto to robi.” Po dziesiątym ugryzieniu jakby zaczęło działać i mózg odpuszcza przyjmowanie bodźców nerwowych informujących o ukąszeniach. Ewentualnie to komar odpuszcza, bo opił się do nieprzytomności.
Shengjin – miasto, do którego nikt nie będzie z Polski jeździł; zaśmiecona plażą, którą nikt się nie będzie przed znajomymi chwalił; piasek, który wpada do oczu, gdy turlasz się z wydmy na dół; bryza nasycona morską wodą – wszystko to powoli zlewa się w jedno, w kolejny dzień życia za mną.
Nad pachnącymi piniami spada gwiazda.
Potem kolejna.
Mój Bóg na dziś,
szumi obojętnie sto metrów stąd.