napisał(a) zawodowiec » 23.08.2005 02:02
Rano nas budzi piękny słoneczny dzień. Sprzed namiotu widać "albański" wierzchołek, na którym byliśmy (po lewej) i jeszcze jeden, trochę niższy, środkowy.
Żeby pstryknąć szersze panoramki, odchodzę dalej od naszego obozu, aż zobaczę nasze oba wczorajsze szczyty. Z prawej strony widać też ten środkowy, na którym nie byliśmy. Dobrze widać też ciemniejszą dolinkę, wzdłuż której wczoraj po ciemku wracaliśmy.
Gdy zwijamy obóz, podchodzi do nas pasterz, a chwilę potem drugi. Jedyną nicią porozumienia są nazwy naszych krajów i uśmiech. Częstują nas chlebem, czymś w rodzaju żętycy i papryką marynowaną w kwaśnym mleku, całkiem smaczną zresztą. Żętycy boimy się więcej pić, nie wiemy jak nasze nieprzyzwyczajone żołądki mogą zareagować, ale po parę łyków próbujemy dla dobra stosunków międzynarodowych. W rewanżu dajemy im czeski chleb i trochę papierosów.
W końcu przychodzi czas się pożegnać. Pakujemy wory i ruszamy z powrotem naszą wczorajsza drogą. Ivoš ciągle wyżywa się botanicznie, notując nazwy wszystkich spotkanych roślinek.
Dzięki ładniejszej pogodzie mamy lepszy widok na wszystkie trzy wierzchołki Koraba. Te dwa najwyższe które wczoraj zaliczyliśmy to lewy i środkowy.
Po drodze zwracamy uwagę na roślinę, której korzeń napotkani miejscowi zbierają jako afrodyzjak. Według Ivoša jej czeska nazwa to stavač.
W coraz większym upale, z przerwą na posiłek, krótko po południu schodzimy do Radomire. Skodzinka stoi na swoim miejscu. Dopiero po dłuższej chwili zauważam artystyczną twórczość na masce wykonaną zapewne przez jakiegoś miejscowego dzieciaka mimo zapewnień starszyzny o całkowitym bezpieczeństwie.
Przechodzący wieśniak rozkłada bezradnie ręce, jakby chciał powiedzieć - to nie ja i nie moje dziecko. Klnę pod nosem, ale po chwili myślę że najważniejsze że możemy jechać dalej. Jak wyjeżdżam na główny plac wioski żeby się przepakować, dzieciaki nas znowu oblepiają ze wszystkich stron.