9. Rasim
30 lipca
Jakiś instynkt każe mi się obudzić i sięgnąć do wora po aparat. Na zegarku 5.50. Zdążyłem.
Świat od razu przybiera nowe barwy.
Dolina Śmierci i góry położone za nią też wyglądają zupełnie inaczej...
... a po przeciwnej stronie horyzontu Maja Jezerce wydaje się bliżej niż kiedykolwiek. Dzisiaj?
Po zwykłych porannych rytuałach, prosto z grani schodzimy w dół. Miałem nadzieję, że po nocnym odpoczynku z kolanem będzie lepiej. Nadzieja matką głupich. Staram się za bardzo nie zostawać w tyle i nie opóźniać chłopakom zejścia. Jak zwykle paskudnego zresztą, stromego, po sypiącym się rzęchu. Czasem dla odmiany trafi się pole śnieżne albo trochę skałek.
Jesteśmy już blisko dna doliny. Zagroda, owce, kozy, konik, osioł, ujada pies. Walimy się w cień pod wielkim głazem i pijemy šumaka. Podchodzi do nas pasterz. Albańczyk, ale dobrze mówi po serbsku. Przedstawia się, ma na imię Rasim. Zaprasza nas do szałasu, częstuje rakiją. Gezuar! - na zdrowie! Pijemy po lufce, proponuje więcej ale grzecznie odmawiamy, w końcu czeka nas dziś jeszcze daleka droga pod górę w słońcu. Pijemy za to mnóstwo zimnej wody i świeżego mleka i chętnie się częstujemy białym serem. Rasim opowiada, jak chodzi pieszo albo jeździ na osiołku 3 godziny do najbliższej wioski, przesiada się na samochód i po następnych 4 godzinach sprzedaje ser i mleko w najbliższym miasteczku. Jego córka mieszka w Stanach. Uczymy się kilku albańskich słów, dokładamy sobie jeszcze więcej znakomitego sera. Opowiadamy trochę o naszych krajach. W końcu przychodzi pora podziękować gościnnemu Rasimowi i się pożegnać.
Schodzimy jeszcze niżej, na dno górnej części Ropojany, jeszcze trochę i znajdujemy ścieżkę prowadzącą na ostatnią przełęcz. Tą czwartą, ponadplanową. Podejście byłoby fajne, gdyby nie kochane słoneczko i cały dobytek na plecach. Chociaż dobrze, że kolano pod górę nie boli.
Gdy jesteśmy już dosyć wysoko nad dnem doliny, widzimy dwudziestokilkuosobową grupę z plecakami, nadchodzącą od strony granicy. Prowadzi ich policjant, chyba czarnogórski. Przyglądamy im się przez lornetkę. Rozstawiają namioty, gadają z pasterzami. Dobrze, że jesteśmy już wysoko i nie znaleźliśmy się w złym miejscu o złym czasie.
Tuż przed przełęczą stajemy na popas. Suszone owoce, orzeszki, šumak. Nabieramy śniegu w czarną folię, wystawiamy na słońce i zbieramy wodę do butelek. Podeszwa Davida znowu się odkleiła, dowiązuje ją za pomocą repsznura i mojego szwajcarskiego scyzoryka z szewskim szpikulcem. Pomaga sobie korkociągiem. Słowo korkociąg bardzo się podoba Czechom. Pytam się jak to po ichniemu - vývrtka. Ivoš powtarza: korkociąg - korkotah. Ja na to: vývrtka - wywiertka. Szczery śmiech długo się niesie echem po skałach.
Ostatnia przełęcz. Nie ma jeszcze trzeciej po południu. Maja Jezerce na wyciągnięcie ręki. Wchodzimy dzisiaj?
Już i tak jesteśmy w albańskich Prokletijach dłużej niż planowałem, śpieszy mi się do domu, czeka mnie jeszcze następny wyjazd - Chorwacja z Ag. Myślę sobie, że jak wejdziemy, to może zdążyłbym zbiec jeszcze dziś w nocy do Gusinja, tak nawet łatwiej by było uniknąć czarnogórskiej policji. Chłopaki mnie przekonują, że chyba jednak lepiej nie. Ze szczytu być może wracalibyśmy już po ciemku. Po dłuższej chwili przyznaję im rację.
Daleko, na polu śnieżnym, widać trzy osoby schodzące od strony Maja Jezerce. Na jakiś czas tracimy ich z oczu. Schodzimy jeszcze kawałek, widzimy, że zeszli nad jezioro i chyba zamierzają tam dłużej posiedzieć. Przepakowujemy bety, zostawiamy co niepotrzebne pod głazami, gdzieś tu będziemy nocować. Też chcemy zejść i się wykąpać. Chwilę się zastanawiamy, czy warto w naszej sytuacji ryzykować spotkanie z kimkolwiek. Widząc, że trójka nieznajomych nie ma zamiaru ruszyć tyłków, mimo wszystko ruszamy w kierunku jeziora.
Po pół godzinie jesteśmy nad brzegiem. Nieznajomi są schowani za skalnym załomem, dosyć daleko od nas. Na razie się z nimi nie integrujemy, tylko się rozbieramy i włazimy do wody, oczywiście na waleta. Czesi mówią, że jak przyjdzie policja to nas może zgarnąć za nemravnost. Śmiejąc się, pytam co to jest - okazuje się, że niemoralność. W zamian ja im tłumaczę, co to jest po polsku niemrawość. Znowu jest wesoło. Wypływamy na środek jeziora. Woda jest zimna, ale da się wytrzymać. Tego nam było trzeba po kilku dniach w upale bez żadnej kąpieli.
Trzeba nabrać wody z potoku spływającego do jeziora, ale do tego musimy przejść obok trójki turystów. Kobieta i dwaj faceci z Belgradu, jeden ma chyba jakieś związki z policją. Mówią, że mieszkają w domku na polanie Zastan przy rozwidleniu dolin w Ropojanie, z tego co zrozumieliśmy, należącym lub użytkowanym przez policję w celach wypoczynkowych. Próbowali wejść na Maja Jezerce, ale doszli tylko nieco ponad przełęcz pod szczytem, dalej było za trudno i krucho, woleli nie ryzykować. Mówią, że może ze sprzętem wspinaczkowym by dało radę. My w razie czego mamy trochę szpeju.
Karmimy ich wersją, że weszliśmy w góry od strony albańskiej, że jutro idziemy na szczyt, a potem jeszcze zobaczymy, co dalej. Rżnąc głupa, pytam czy mają przepustkę, bo słyszeliśmy że ciężko ją zdobyć. Nie mają żadnego glejtu, przeszli normalnie przez granicę najprostszą drogą. Oprócz strażnicy w Vusanju, powyżej w dolinie nikt nie pilnował. Już nie drążę tematu tylko się w duchu cieszę z dobrych wieści na jutrzejszy powrót. Żegnamy się i ruszamy każdy w swoją stronę.
Po rozbiciu namiotu gotujemy kolację, już raczej na pewno pożegnalną. Pijemy wywar z zebranej macierzanki i jeszcze jakiegoś zioła, według patentu Czechów. Wieczór jest zupełnie bezwietrzny, z trawy wstają chmary meszek. Są wyjątkowo upierdliwe, włażą do oczu, nosa, za rękawy, trzeba się cały czas oganiać. Z Ivošem przenosimy namiot na pobliskie pole śnieżne żeby tam spać, tam gdzie nie ma trawy to nie będzie i tego cholerstwa. David bohatersko zostaje spać na łące, po zachodzie zrywa się lekki wiatr i trochę rozpędza naszą plagę. Jutro wcześnie rano idziemy na górę.