Park Narodowy Kakum i powrót do Akry
Rankiem 2 października po śniadanku z gościnnym "Oasis Beach Resort" spakowaliśmy nasze graty i wymeldowaliśmy się z bungalowu, planując wypad do Parku Narodowego Kakum. Zostawiliśmy duże plecaki w recepcji i zamówiliśmy taxi do dworca busów tro-tro Kotokuraba w Cape Coast. Stwierdziliśmy, że skoro jesteśmy w Afryce, musimy czasem poruszać się jak tubylcy, stad więc taki środek transportu. Tro-tro to nic innego jak mikrobus (tam głównie stare Mercedesy), który ma zainstalowane siedzenia lub ławki tak ciasno, żeby wziąć jak najwięcej ludzi. Brak tam jakichkolwiek udogodnień jak klima itp. Słowem afrykański "hardcore". Tym słowem zresztą określaliśmy wszystko co zbliżało nas do tubylców, czyli jeżdżenie afrykańskimi środkami transportu, jedzenie miejscowego jedzenia itp.
Po dotarciu na dworzec tro-tro zostaliśmy natychmiast przechwyceni przez naganiacza z pytaniem, gdzie jedziemy. Skierował on nas do właściwej "nyski", kupiliśmy bilet do oddalonego o 33km Kakum za 1,6 cedi (tanio jak barszcz). Zasiedliśmy na samym końcu busa czekając na odjazd. Po paru minutach lało się z nas niemiłosiernie, taka była duchota w środku. Na nasze nieszczęście nie wiedzieliśmy, że bus odjeżdża jak się zapełni cały (nie ma określonej godziny odjazdu). Czekaliśmy więc prawie godzinę w busie, aż się zapełni pasażerami z różnym majdanem (pod moimi nogami jechał 50 kg worek z ryżem, a z przodu busa butla z gazem). W międzyczasie miejscowi handlarze mieli "czas reklamowy" (tak to określiliśmy z Piotrkiem). Tak więc oferowano pasażerom szczoteczkę do zębów, z pastą, mydłem i 2 saszetkami proszku do prania w promocyjnej cenie 1 cedi, albo płytę z filmem o człowieku bez nóg i rąk (z prezentacją na przenośnym odtwarzaczu DVD), czy miętowe pastylki podobno wybielające zęby itp. Nie obyło się również bez kazania jakiegoś miejscowego kaznodziei w lokalnym języku, z którego zrozumiałem tylko końcowe "Amen". Niestety zdjęć w środku busa nie robiliśmy, bo byłoby to chyba niestosowne i popsułoby atmosferę.
Po jakimś czasie, gdy bus wyglądał jak puszka sardynek (24 osoby z kierowcą), wreszcie ruszyliśmy i przez otwarte okna wdarło się świeże powietrze. Po jakichś 40 minutach szaleńczej jazdy z użyciem klaksonu średnio co 2 minuty, dotarliśmy wreszcie do bramy parku. Gdy wysiadaliśmy, paru pasażerów skorzystało z postoju aby zrobić siku, co w wersji afrykańskiej wygląda bez obciachu i szukania odpowiedniego miejsca, tylko zaraz przy busie, na widoku wszystkich.
Po wykupieniu biletów w kasie parku, czekając na parkowego strażnika jako przewodnika, zajrzeliśmy do parkowego małego muzeum. Park Narodowy Kakum to rezerwat składający się z pozostałości równikowego lasu tropikalnego, który dawniej pokrywał duże obszary Ghany. Obecnie wykarczowany, prawie nie istnieje na południu kraju, dlatego jego pozostałości chronione są w Kakum. Park oferuje 2 trasy do zwiedzania: pieszą wyprawę po lesie tropikalnym oraz tzw. "canopy walkway" czyli zwiedzanie parku "z góry" czyli z rozwieszonych na wysokości ok. 8-9 piętra kładek linowych o łącznej długości ok. 350m. Kładek jest 7 i są one rozwieszone między dużymi baobabami, gdzie są małe platformy aby się zatrzymać i podziwiać faunę i florę parku i słuchać odgłosów zwierzyny.
Jako, że lasu tropikalnego mieliśmy pod dostatkiem w Liberii, zdecydowaliśmy się tylko na mosty wiszące. Po instruktażu naszego parkowego strażnika Freda ("jak będziecie mięli szczęście to może zobaczycie kobrę, pytona, mambę albo nawet leoparda") ruszyliśmy w kierunku kładek. Droga wiodła przez znany nam już las tropikalny, jakieś 500m pod górkę. Szliśmy wąską ścieżką rozglądając się uważnie czy aby z konarów któregoś drzewa nie zwisa mamba (te węże są jednymi z najbardziej jadowitych na świecie i żyją głównie na drzewach). Dotarliśmy do kładek nie spotykając żadnego zwierzęcia, poza wielkich rozmiarów motylami . Zwierzaki są sprytniejsze od ludzi i zapewne zwiały wcześniej zanim my je zobaczyliśmy. Na ochotnika jako pierwsi z Piotrkiem weszliśmy na kładki (niektóre ludziska nie miały ciekawych min jak zobaczyły te trzęsące się i bujające kładki). Nie było tak źle. Szło się nieźle, wkoło zapierające dech w piersiach widoki, odgłosy małp w oddali, raz nawet ryk chyba leoparda. Niestety poza tymi motylami nic nie widzieliśmy ze zwierzyny.
Z innych ciekawych rzeczy park oferuje również nocne wędrówki po parku albo nocleg na platformie na drzewie (10 cedi od osoby plus dodatkowe koszty za śpiwór, moskitierę itp.). Niestety mimo ochoty na taki biwak, brakowało nam już czasu, bo samolot z Akry do Monrowii był nazajutrz. Po zakończeniu wędrówki odczuwając głód i pragnienie, uraczyliśmy się chłodnym Starem i zdecydowali się na następny "hardcore" czyli ghańskie jedzenie w Kakum Rainforest Cafe. Z różnych dań "normalnych", serwowano tam też lokalne specjały jak fufu, kasawa, banku itp. Wybraliśmy banku, co po konsultacjach z kelnerem miało być baraniną z kukurydzą przyrządzoną w lokalny sposób. Brzmiało nieźle, niestety po przyrządzeniu okazało się niebyt smaczne dla nas Europejczyków. Baranina to zasadniczo były jakieś kości ze skórą i niewielką ilością mięsa, zaś kukurydza to były 2 kulki jakiejś sfermentowanej papki. Po zjedzeniu połowy jednej z kulek zdecydowaliśmy się jednak na zamówienie czegoś normalnego.
Po obiadku powrót do Cape Coast (znowu tro-tro), zabranie bambetli z hotelowej recepcji i znowu na dworzec, tym razem na autobus do Akry. Autobus okazał się już większy, jednak odstępy miedzy siedzeniami nie wskazywały na wygodę podróży. No nic, był to jedyny wtedy autobus do Akry, gdzie musieliśmy się znaleźć do wieczora. Za dystans ok. 150 km zapłaciliśmy 3,5 cedi od łebka, tyle że już doświadczeni, nie siedzieliśmy w autobusie, wiedząc że odjedzie jak będzie pełny. Zajęło to jakieś półtorej godziny. My w tym czasie, będąc chyba jedynymi białymi na tym dworcu, staliśmy się obiektem zainteresowania, głownie dzieciaków, które dotykały nas jak Marsjanów. Piotrek, który zapomniał wody (a było jak zwykle gorąco), zdecydował się na następny "hardcore" czyli zakup lokalnej wody w woreczkach. Chyba była OK, bo nie dostał biegunki. Obok dworca były tabliczki ostrzegające o AIDS w stylu "Jedź zabezpieczony", "If it's not on, it's not in". AIDS to poważny problem w krajach subsaharyjskiej Afryki. Szacuje się że na ok. 40 mln nosicieli HIV na świecie, ok. 25 mln przypada na kraje subsaharyjskiej czarnej Afryki.
Autobus ruszył z dworca o ok. 18:30 co oznaczało, że w Akrze znajdziemy się koło 21:30 (jak nie złapiemy gumy, autobus się nie rozkraczy itp.). Podróż była podobna do tej z tro-tro, tylko trochę dłuższa i było chłodniej, bo zbliżał się zmrok. Do Akry dotarliśmy o czasie i zaraz pojawił się taksówkarz, oferujący dowóz do hotelu. Mieliśmy pokoje zarezerwowane w tym samych hotelu, co poprzednio. Po przyjeździe, pozostawieniu bagażu w pokojach, udaliśmy się piechotą do pobliskiej pizzerii na kolację, bo w hotelu było już na nią za późno. Po pizzy i piwku, poszliśmy grzecznie spać, bo dzień był bardzo wyczerpujący.