12.06.2010 r.
Pobudka - 9.00.
Pakujemy bagaże do auta i wyjeżdżamy w kierunku domu. Na trasie Plitvice - Karlovac wzrok przyciągają domy, które do tej pory noszą sporo śladów po kulach. Dziwny jest ten świat...
Wracamy przez Węgry drogą 86.
Przed Szombathely, na stacji benzynowej Mol Neo koło ronda przy Tesco tankuję ON. W baku powinno być jeszcze coś ok. 5 litrów, ale jako że nieraz już tam tankowałem, to tankuję bardziej z sentymentu niż z potrzeby. Tankuję 44,5 litra i oczki mi wychodzą ze zdziwienia, bo łącznie z tą piątką, którą mam jeszcze w baku, daje to razem ok. 50 litrów, natomiast do baku wchodzi mi max. 43 litry. Co jest kurde grane?
Idę płacić i postanawiam zrobić awanturę; w sumie cieszę się z pretekstu, bo chociaż sobie odreaguję powrót do domu.
Psińco, nic nie odreaguję; czy ktoś z Was próbował kiedyś kłócić się z Węgrem? Jeśli nie, to spróbujcie, powodzenia!
Oczywiście jeśli będziecie omijać tą stację szerokim kołem, to sprawicie mi przyjemność.
Złość potęguje jeszcze temperatura, która w Szombathely wynosi 37 st.C; klima w aucie nie nadąża chłodzić.
Coś wisi w powietrzu.
Postanawiamy zatrzymać się w Csornej na posiłek. Jako że knajpka przed przejazdem kolejowym jest tak przez wszystkich forumowiczów reklamowana, postanawiamy w końcu tam zajechać i sprawdzić prawdziwość tej legendy organoleptycznie. Potwierdzam, mega porce za mini forsę. Po objedzie wsiadamy do auta i... wymiękamy; termometr wskazuje mi temperaturę 41 st. C w cieniu. Naprawdę coś wisi w powietrzu. I to coś wyjątkowo niedobrego.
Jedziemy.
Węgry.
Słowacja.
Zwardoń.
Bielsko-Biała.
Pękło.
Pękło niebo, oczywiście! Najpierw troszkę kropi, troszkę błyska... Z drogi na Katowice zjeżdżam do Mikołowa i oto stało się! Otworzyło się niebo i zesłało ulewę przepotężną, taką że wycieraczki nie nadążają zbierać wody, nagrzany asfalt paruje, że halogeny nie są w stanie oświetlić drogi, a drzewka uginają się złowieszczo. O auto dudni kilkanaście grudek gradu...
Gdy stwierdzam, że jazda po drodze zygzakami od rowu do rowu nie ma sensu... po omacku i na czuja (dosłownie) jadę dalej, bo jeszcze mi ktoś w tyłek wjedzie! Po kilkunastu minutach warunki się poprawiają i jadę już odrobinę żwawiej. Fajny cyrk na zakończenie wczasów!
Odwozimy państwo "W" pod dom; żegnamy się naprędce, bo na czułe uściski w deszczu nikt nie ma ochoty i wracamy do Katowic.
Ot i tyle... Uf...
Chyba jeszcze nigdy tyle nie nagryzmoliłem...