06.06.2010 r.
Pobudka o 10.20.
Dzisiaj odpuszczamy plażę ze względu na poparzenia. Tzn. nie moje, ale ogółu, bo ja jak pisałem pływałem w koszulce i kapeluszu...
Po śniadaniu jedziemy do Humacu. Zauważyć należy, że droga do Humacu zawijasta aż miło. Małemu Sz taka droga nie pomaga w utrzymaniu żołądka w ryzach... Stajemy. Jedziemy. Stajemy. Znowu jedziemy. Aviomarin.
Humac - cudo, stara opuszczona prawie w zupełności pasterska wioska. Bardzo urokliwa i warta polecenia. Spacerujemy tak długo, jak długo upał nam pozwala.
Wokół wioski kilka mizernych kępek lawendy.
Humac
Z Humacu jedziemy do Malo Grablje. Upał ponad 30 st.C.
Docieramy do Velo Grablje i zaczynamy zjeżdżać do Malo Grablje; droga straszna i trzęsąca, zastanawiam się, czy nie rozwalę miski olejowej, bo auto zawieszone mam niestety bardzo nisko, ale w końcu dojeżdżamy na miejsce i... uwierzcie mi kto nie był, warto było katować auto.
Cichutkie, wyludnione miasteczko, z dala od świata i cywilizacji. Jak opowiadała na Katarzyna, do niedawna można tam się było dostać jedynie na osiołku lub helikopterem. Zauważyłem w nim jedynie trzech mieszkańców: dziadka który wyszedł obejrzeć kto przyjechał (pomachał ręką, podszedł, zapytał skąd jesteśmy, a gdy mu odpowiedzieliśmy, to powiedział: "Aha, Jan Paweł II") i właściciela konoby z żoną. Konoby otwieranej wg zamieszczonej nań informacji o 16.00, a która otwarta została (pomimo naszego oczekiwania przy stolikach) o 16.15; a co tam, siedzą to pewnie nie uciekną dopóki nie otworzę...
Na zapytanie właściciela o menu, odpowiedział że to właśnie on jest menu i zaczął z głowy wymieniać jadłospis, hehe... Najedzeni byliśmy, bardziej chodziło nam o napitek; zamówiłem Karlovacko, żonka zamówiła ręcznie produkowaną lemoniadę, napiliśmy się, ochłodziliśmy się...
Zapłaciliśmy za tą przyjemność tyle, że aż powtórnie zrobiło mi się gorąco... ale pragnienie ugasiliśmy...
Stara droga
Zjazd do Malo Grablje - przydrożny duszek
Velo Grablje
Malo Grablje
Wracamy do domu przez St. Grad, gdzie państwo "W" w trosce o zapewnienie rozrywki swemu potomstwo maszerują na plac zabaw; Sz korzysta z uciech, jakby chciał nadrobić zaległości placowo-zabawowe całego życia.
My z kolei spacerujemy, ja jem lody z jedynej słusznej w całej CRO lodziarni, a żonka moja kupuje tam sobie zamiast lodów jakiś dziwne ciastko, które jest bardzo smaczne, a zrobione z niewiadomo czego. Kupuje również upominek dla teściowej - jakiś fikuśny woreczek z lawendą.
Zachodzimy również do Pani Katarzyny na pogaduchy. Tym razem proponuje nam wycieczkę na szczyt Sv. Nikole; dla słabeuszy jest nawet możliwość wjazdu autem prawie pod sam szczyt. Brzmi zachęcająco.
Wracamy do domu. Korzystając z tego, że w kolejce do tunelu stoję sam, nikt w aucie nie wie co mi chodzi po głowie, a w tunelu i tak jest ciemno, więc współpasażerowie się nie połapią, postanawiam sprawdzić z jaką prędkością odważę się tam jechać. Sprawdzam. Jestem zadowolony z wyniku. Choć można by szybciej, tyle że na nowych amortyzatorach, bo na muldach podrzucało. Oj, stary człowiek, a głuuuupi że hej! Wyjeżdżamy z tunelu i już spokojnie (ze względu na skłonność Sz do puszczania pawi) jedziemy do SN podziwiając widoki. Po drodze dostrzegamy jakieś mizerne kępki lawendy; co jest do licha grane z tą lawendą, czyżby było już po sezonie?? Niemożliwe! Albo jesteśmy ślepi, albo lawenda wstydzi się pokazać.
Gdzieś pomiędzy SN, a Jagodną dostrzegam na zboczu fajne drzewko, które w powiązaniu z zachodzącym słońcem nasuwa mi pewien pomysł.
Wysadzam ekipę pod domem i błyskawicznie zawracam z powrotem do drzewka; pstrykam, pstrykam, pstrykam...
Na drodze pomiędzy Jagodną a SN
Wieczorem schodzimy na kolację do konoby; każdy zamawia to co lubi, a ja dla odmiany to czego nie lubię, tzn. pizzę z owocami morza. Dzielnie kroję, żuję, przełykam, wybałuszam oczy i znowu przełykam... Może jeszcze te krążki ośmiornicowe są do strawienia, kichy które wypadły z otwartych muszli - powiedzmy że gdyby nie wygląd kurzych flaków, też byłyby zjadliwe, ale krewetki, które chrzęściły w zębach jak dżdżownice, to już ponad moje siły...
Zjadłem, nie powiem, ale długo walczyłem z tym, żeby owocom morza wolności nie zwrócić... To jednak nie moja bajka. Zdecydowanie nad morskie robale przedkładam mięśnie ssaków.
Dobranoc.
c.d.n.