Już w styczniu zaczęły padać propozycje tegorocznego wyjazdu wakacyjnego. Rozważaliśmy różne kraje, w większości przez nas odwiedzone. Wybór był trudny. Jechać tam, gdzie już byliśmy
i sprawdziliśmy, czy odwiedzić coś nowego? Namiot, czy apartamenty? W ciemno, czy rezerwować wcześniej? Ponieważ przetestowaliśmy już wszystkie wyżej wymienione opcje w czasie naszych wcześniejszych wypraw, znaliśmy ich zalety i wady. Pozostało wybrać cel podróży. Po kilku dłuższych rozmowach wybór padł na Grecję. Nie byliśmy tam nigdy, trzeba zobaczyć. Problemem było znalezienie ciekawej miejscówki. Grecja nie jest krajem, który tryska tysiącami ofert w Internecie. A jeśli już takie strony istnieją, są marnej jakości, z małą ilością zdjęć i opisów. Trudno cokolwiek wybrać i podjąć decyzję. Tak więc, po raz pierwszy w życiu postanowiliśmy, że skorzystamy ze sprawdzonego biura podróży. Udaliśmy się do najbliższej agencji Neckermanna. Po przedstawieniu pani agentce naszych preferencji (dojazd własny, czas 9 dni, wyżywienie śniadania i obiadokolacje, dobry hotel, basen, cena do 4 000 zł za rodzinę 2+1), już po kilku dniach otrzymaliśmy ładny katalog z zaznaczonymi hotelami i podanymi cenami.
Nadszedł czas na wnikliwą analizę hoteli z katalogu. Odpaliłem google i wstukiwałem wszystkie zaproponowane nam hotele. Wiele z nich miało swoje strony internetowe, wiele istniało na portalach i forach podróżniczych. Czytaliśmy opinie o nich, oglądaliśmy zdjęcia, sprawdzaliśmy na mapie. Wreszcie wybraliśmy: Lagomandra Hotel na półwyspie Sithonia (http://www.lagomandra.gr).
Opcja dojazdu własnego w Neckermannie ma duży plus z racji tego, że można zadeklarować dowolny okres pobytu, minimum 3 doby. Nie jest się więc na "musiku" jednego czy dwóch tygodni. Można jechać na cztery, dziewięć, czy też dwanaście dni - do wyboru, do koloru. Tak lubimy, więc kupiliśmy dziewięć dób, zakładając, że podróż w jedną stronę zajmie nam trzy dni i tyle samo z powrotem.
Koszt dziewięciu dni w hotelu czterogwiazdkowym Lagomandra z dojazdem własnym i wyżywieniem w formie śniadania i obiadokolacji wyniósł 3 460 zł za trzy osoby. Zaakceptowaliśmy cenę, podpisaliśmy umowę, wpłaciłem 30% zaliczki, resztę miałem uregulować na dwa tygodnie przed wyjazdem. Pozostało czekać ponad pięć miesięcy...
Nadszedł upragniony czerwiec, który ciągnął się jak cały rok. Pod koniec miesiąca dotarły pocztą vouchery, czas na przygotowania. W moim przypadku polegają one na odpaleniu Excela, w którym mam uniwersalną listę "rzeczy do zabrania" i przygotowanie samochodu. Na moją kijankę, zakupioną rok wcześniej w salonie, czekała trudna próba pokonania dystansu ponad 5 000 km, a ponieważ na liczniku miałem przebieg dopiero około 12 000 km zostałem zmuszony wykonać przedterminowy przegląd okresowy. Pojawił się jeszcze jeden mały problem. Wyjazd zaplanowany był na 1 lipca a ubezpieczenie samochodu kończyło się 5 lipca. Udałem się do Compensy, przedłużyłem OC+AC, wypisałem zieloną kartę.
Trasę do Grecji zaplanowałem wcześniej. Po raz pierwszy porzuciłem stare dobre ukochane oprogramowanie IGO8 na korzyść nowej Automapy. Niestety, IGO8 pozostało w tyle jeśli chodzi
o kraje bałkańskie. Jest bezkonkurencyjne w Europie Zachodniej, ale w krajach wschodnich, łącznie z Grecją, niedoceniona przeze mnie dotychczas Automapa okazała się strzałem w dziesiątkę.
Nie wyznaczyłem trasy najszybszej, czy też najkrótszej. Wyznaczyłem według miejsc, które chcę zobaczyć. Z Tarnowa na Halkidiki według map google jest 1560 km, ale chcieliśmy koniecznie przejechać Czarnogórę i Albanię. Więc zrobiło się trochę ponad 2200 km. Dodatkowo, nie mieliśmy zamiaru pędzić na złamanie karku i przeciąć te kraje w ciągu dwóch dni. Plan polegał na spokojnej turystycznej jeździe z zatrzymywaniem się co godzinę, oglądaniem okolicy, dotarciem do hotelu na trasie najpóźniej późnym popołudniem. Tak więc podróż trwała cztery dni i rozłożona została na etapy:
1 dzień: Tarnów - Konieczna - Koszyce (Słowacja) - Budapeszt (Węgry) - Szeged (Węgry) - Novi Sad (Serbia) - Belgrad (Serbia)
2 dzień: Belgrad (Serbia) - Valijevo (Serbia) - Višegrad (Bośnia) - Goražde (Bośnia) - Nikšić (Czarnogóra) - Podgorica (Czarnogóra)
3 dzień: Podgorica (Czarnogóra) - Shkodër (Albania) - Krujë (Albania) - Tirana (Albania) - Elbasan (Albania) - Ohrid (Macedonia)
4 dzień: Ohrid (Macedonia) - Bitola (Macedonia) - Kozani (Grecja) - Saloniki (Grecja) - Sithonia
Hotele na trasie w stronę Grecji zarezerwowałem z góry, jeszcze w domu. Pomocne przy tym były strony www.mapy.google.pl, www.venere.com, www.booking.com. Nie było żadnego problemu ze znalezieniem hotelu w Belgradzie i Podgoricy. Podczas rezerwacji hotelu przez Internet nie płaci się od razu, tylko nakłada blokadę na kartę (Visa, Mastercard). Do trzech dni przed noclegiem można rezerwację odwołać. Płatność odbywa się na miejscu, przy wymeldowywaniu. Budżet nie był duży, ale też nie oszczędzaliśmy na podróży, więc hotel musiał być dobry, koniecznie ze śniadaniem. Trzeci nocleg, w Ohridzie w Macedonii udało się namierzyć dzięki relacji użytkownika KOL z forum www.cro.pl. Cudowny apartament nad brzegiem Jeziora Ohrydzkiego, 4 metry od brzegu Dzięki KOL!
Trasy powrotnej nie rezerwowałem, bo termin powrotu odległy i niepewny terminowo, więc tutaj jazda i noclegi były zaplanowane w ciemno. Chyba wszystko gotowe, można ruszać .
1 lipca o trzeciej nad ranem dźwięk budzika po raz pierwszy od roku był bardzo przyjazny i wcale nie miałem ochoty wyrzucać go przez okno. Wstaliśmy z uśmiechami na ustach, szybka kawka, auto już poprzedniego wieczora spakowane. W drogę!
Wczesny ranek, czwarta rano, ruchu praktycznie nie ma. Za godzinkę z hakiem byliśmy już na Słowacji.
Ostatni postój w kraju. Pierwsza przerwa po godzinie jazdy.
Słowacja wita nas pogodą jesienną. Zimno i mokro.
Trasę Tarnów - Południe Węgier (Szeged, Pecs lub Letenye) pokonywaliśmy już dziesiątki razy podczas każdej wyprawy na południe, więc jest ona dla nas dość nudna i monotonna. Raz na jakiś czas robiliśmy przerwę na kawę, jechaliśmy dalej. Najgorsze za nami, wjeżdżamy do Serbii.
Granica węgiersko-serbska.
Na granicy węgiersko-serbskiej spory ruch. Zazwyczaj przekraczaliśmy ją w ciągu 15-20 minut. W tym roku zajęło nam to godzinę. Wszystkie samochody na niemieckich, austriackich i belgijskich numerach. Wtajemniczeni wiedzą, że żaden Niemiec, czy Belg tymi samochodami nie jedzie. To azylanci serbscy, albańscy i tureccy odwiedzają swoich bliskich. Sporo ich. Po przekroczeniu granicy, drogą jak masełko wjeżdżamy do Belgradu. Nie byliśmy na belgradzkiej starówce więc nie mogę ocenić walorów stolicy Serbii. Hotel był usytuowany przy wjeździe do miasta, więc jedynie zwiedziliśmy okolicę.
W hotelu w Belgradzie. Hotel bardzo fajny, czysty, śniadanko pyszne. Przed nami drugi - i już nie nudny - dzień podróży.
Trzy czarne limuzyny pod hotelem. Moja ta z najmniejszymi kółeczkami
A to limuzyna byłej Yugo-sławii
Blokowiska na przedmieściach Belgradu.
Wyjazd z Belgradu był utrapieniem. Automapa nie wiedziała, że cały Belgrad rozkopano i połowa dwupasmówek belgradzkich nakazywała teraz jazdę w odwrotnym kierunku. Wyjazd z tego miasta zajął nam godzinę, sporo nerwów, wysiadanie z samochodu i rzucanie papierową mapą Europy bez planu Belgradu. Emocje wkrótce ustały, odnaleźliśmy wreszcie drogę wyjazdową z miasta, okolica coraz bardziej pustoszała. Wjeżdżaliśmy w pierwsze pasma gór Dynarskich.
Góry. 14 stopni, deszcz. Ale klimat wspaniały.
Przerwa na poziomki.
Mokro i strasznie. Góry parują
Serbskie nagrobki przy trasie z lat 40-tych ubiegłego wieku.
Początkowo plan przewidywał trasę w kierunku Srebrenicy. Niestety, pomysł upadł z powodu niedostępnych przejść granicznych. W każdym razie miałbym sporo kilometrów do nadrabiania i zrezygnowaliśmy. Teraz, po fakcie oczywiście żałuję. Może następnym razem.
Ruszyliśmy do Bośni na przejście Mokra Gora - Donje Vardiste. Ładne przejście, bardzo wysoko w górach, ruchu samochodowego brak. Szkoda, bo pan bośniacki celnik nudził się i spotkała nas tutaj niemiła niespodzianka.
Standardowa kontrola graniczna, paszporty, dowód rejestracyjny, zielona karta. W Serbii nikt o takie rzeczy oczywiście nas nie pytał. Wyjmuję grzecznie wszystkie dokumenty i pojawia się problem. Zielona Karta. Jak wcześniej pisałem, wyjechaliśmy pierwszego lipca, w Serbii nocleg, wjazd do Bośni drugiego lipca. Stare ubezpieczenie kończyło się piątego lipca. No i przeoczyłem ten fakt. Compensa wypisała mi zieloną kartę, zgodnie z datą początkową nowego ubezpieczenia, czyli od piątego lipca. Tak więc w okresie od pierwszego do czwartego lipca, czyli w czasie całej podróży w jedną stronę byłem bez zielonej karty. A pan celnik chytrze tego faktu nie przeoczył, doczytał się i poprawnie zinterpretował daty.
Niestety, trzeba było zapłacić. Wykupiłem na granicy obowiązkową bośniacką polisę OC na minimalny okres trzech dni na poruszanie się po Bośni, choć pobyt w tym kraju zajął mi może 2 godziny. Kosztowało mnie to 50 Euro.
Dodam, że więcej przygód z brakiem zielonej karty nie miałem, jednak dalszą część trasy przez całą Czarnogórę, Albanię, Macedonię i Grecję przebyłem z lekkim strachem, bez ważnego ubezpieczenia. Pilnowałem się jak mogłem, przepisy przestrzegałem nad wyraz dokładnie, żeby żadna kontrola nie zatrzymała mnie aż do samego hotelu. Połowa Europy bez ubezpieczenia. Wstyd i zaniedbanie, ale udało się. Żadnej stłuczki, wymuszeń, przekraczania prędkości. Więcej przygód z zieloną kartą nie było.
W Bośni zaczęło się przejaśniać. Zaczęliśmy odczuwać gorące bałkańskie powietrze. Krótki postój w Višegradzie mocno nas skonfundował. Znajdowaliśmy się na terenie Bośni i Hercegowiny, niedaleko Srebrenicy, więc na obszarze regularnych czystek etnicznych dokonywanych przez Serbów na Bośniakach. Mocno zaskoczył nas widok flag serbskich w miastach, a przede wszystkim wiszące na latarniach plakaty niedawno aresztowanego Ratka Mladića z napisem cyrylicą "bohater narodowy", itp., więc wychwalające tego pana. Później, już po powrocie do domu znalazłem informacje, że ta część Bośni to Republika Serbska, jedna ze składowych Bośni. Myślałem, że po tylu latach ogarniam już etnicznie ten kocioł bałkański, ale jeszcze dużo zostało do odkrycia.
Bośnia szybko się skończyła, wjeżdżamy do Czarnogóry. Byliśmy wcześniej w tym pięknym kraju, również przejazdem, więc znowu zaczęły nam się gęby otwierać z radości i podziwu przed tymi wielkimi górami i widokowymi trasami. Droga wiodła w kierunku Podgoricy wzdłuż kanionu Tare. Według wielu źródeł kanion rzeki Tary jest po kanionie Kolorado największym kanionem na świecie. To jedno z najpiękniejszych miejsc w Europie, które jest pod ochroną UNESCO.
Kawka w małym sympatycznym zajeździe przy kanionie.
Kanion Tare.
Po powrocie zawsze nadchodzi czas na zastanowienia i przemyślenia. I najbardziej żałuję miejsc, w których się nie zatrzymałem, nie zrobiłem zdjęć, a było ich mnóstwo. Ale wiem, że tu jeszcze wrócę i naprawię błędy. W odległych planach rafting w Czarnogórze.
Płaskowyż w Czarnogórze. Wyjechaliśmy bardzo wysoko w góry i nagle przed nami ukazał się wielki
płaski placek - równina, z której wyrastały nowe góry. Niesamowite.
Płasko. Ale wysoko
Dojeżdżamy do Podgoricy. Hotel, wcześniej zarezerwowany, bardzo miły i przyjemny. Jazda po górach zajęła nam trochę czasu, więc dojeżdżamy do hotelu około dziewiętnastej. Odpoczynek, spanie, śniadanie. Zbliża się trzeci dzień podróży - najlepszy!
Hotel w Podgoricy.
Wieczór już gorący. Klimatyzacja zasuwa pełną parą.
Ostatnia czarnogórska stacja benzynowa w okolicy Rogame.
Albania.
Wyruszamy po śniadaniu, do Albanii mamy przysłowiowy rzut beretem. O Albanii czytałem sporo. Opinie bardzo różne. Od ostrzeżeń typu "nie jeźdźcie tam, bo nie wrócicie! Tam same bandy i złodzieje", do zachwytów "Piękny kraj, mili ludzie". Teraz, po przejechaniu przez piękną Albanię przychylam się do tej drugiej opinii. Jest bezpiecznie, egzotycznie, bardzo emocjonująco.
Ludzie bardzo mili, to fakt. Jedzenie przepyszne. Nie spodziewałem się tak przyrządzonego i doprawionego mięsa. I coś co mnie najbardziej zaskoczyło: w Albanii nie ma wstrętnych mrożonych frytek wszystkie są ręcznie ciosane z ziemniaków i smażone na przedniej oliwie. Mają kosmiczny smak i zapach! Mieliśmy postój już za Tiraną, w przydrożnej restauracji, a dodam, że w Albanii zajazdów z jedzeniem jest tyle co u nas, albo nawet więcej. Karta dań tylko po albańsku. Doczytałem się jednak jakiegoś mięsa i zamówiliśmy, ryzykując otrzymanie starej baraniny. Łamaną angielszczyzną kelner na zakończenie składanego zamówienia odpowiedział "Yes!".
Otrzymaliśmy trzy ogromne porcje różnych mięs z grilla. Była tam cielęcina, wieprzowina i kurczak. Jedna porcja oscylowała na poziomie pół kilo mięcha. Do tego mnóstwo sałatek południowych na bazie pomidora, papryk, ogórka i oliwy, super smaczne frytki, małe piwo, dwie kawy, napoje. Jadłem sporo na Bałkanach ale tak jak w Albanii, to nie najadłem się nigdzie. Rachunek też okazał się zaskoczeniem. Jako, że nie miałem lokalnej waluty kelner zaokrąglił całą sumę do dziesięciu Euro! Tanio i pysznie.
Wjazd do Albanii i cała międzynarodowa trasa E762 z granicy czarnogórsko-albańskiej do Shkodër okazały się koszmarem. Droga szutrowa, cała rozkopana, średnia prędkość 15 km/h. Dalej, już w kierunku Tirany droga dobra, w zasadzie taka jak w Polsce.
Początek Albanii.
Na pierwszym planie trasa międzynarodowa E762.
Wjazd do Shkodër.
Cywilizacja.
Meczet.
Stara warownia (Shkodër).
Mijamy albańskie wesele.
Kierowca limuzyny weselnej.
Krujë.
Krujë.
Stragany w Krujë.
Kawka.
Krujë z góry.
Mieliśmy szczęście trafić w Krujë na kwalifikacje Miss Albanii. Udzielaliśmy również wywiadu telewizji albańskiej. Chciałem zrobić więcej fotek kandydatkom, ale żonie się spieszyło żeby dalej jechać
Warownia w Krujë.
Starocie.
Komunikacja publiczna w Albanii raczej nie istnieje. Podobnie jak na Kaukazie ludzie wożeni są odpowiednikami ich marszrutek, czyli starymi kilkunastoletnimi busami, zapakowanymi po dach. Pozostali Albańczycy jeżdżą mercedesami W123 i W124 - starymi beczkami. Chyba 90% samochodów w Albanii i to stare mercedesy. Później, już w Ohridzie rozmawialiśmy z Macedończykiem, który powiedział nam, że do 1989 roku w całej Albanii było zarejestrowanych 600 samochodów
Ruch samochodowy w Albanii rządzi się swoimi prawami. Przeważają busy, mercedesy-beczki, rowery i riksze. I nikt, absolutnie nikt nie przestrzega znaków, których zresztą prawie nie ma. W Tiranie zdarzało się, że na rondzie jechał mercedes pod prąd, bo miał bliżej. Na przelotowych drogach dwupasmowych prawym pasem ktoś się zatrzymuje, żeby pogadać ze znajomym. Na jednokierunkowej zasuwają na czołowe skutery z pizzą żeby było szybciej. Do tego dochodzi miejscowy koloryt, czyli riksze, furmanki, rowery z trzema osobami na ramie. Wszędzie handel, biegają świnie i barany. Naprawdę, dla nas ciężki szok kulturowy, ale bardzo pozytywny. Egzotyczne klimaty.
Przed Tiraną odbijamy w lewo w kierunku Krujë. Małe górskie turystyczne miasteczko z klimatem i starą warownią bohatera narodowego Albanii, Skanderbega. Mnóstwo tutaj bazarów z pamiątkami, kilimami, antykami. Jedziemy dalej. Tiranę mijamy szybko, bez postoju, jakąś obwodnicą i obieramy kierunek Elbasan. To druga w kolejności po Czarnogórze najpiękniejsza trasa w tą stronę. Oczywiście, góry, góry, serpentyny, góry. ..
Tirana. Jedyna zachowana fotka.
Wyjazd z Tirany. Zaczyna się górzyście.
Góry przed Elbasan.
Pięknie.
Też pięknie
Kończymy przejazd przez piękną Albanię, docieramy do Macedonii. Jezioro Ohrydzkie wita nas chłodem. Temperatura mocno spadła, jest 19 stopni. Marzniemy
Jezioro Ohrydzkie.
Jezioro Ohrydzkie.
Kamieniczki w skałach.
Mała cerkiew nad jeziorem.
Wejście do cerkwii.
Jezioro Ohrydzkie.
Skopsko pivko
Widok z apartamentu.
Widok z apartamentu po wychyleniu się
Ogródek przed domem
Ogródek przed domem od strony jeziora.
Chwila relaksu przed dalszą podróżą.
Ohrid skojarzył mi się z Czarnogórskim Kotorem, choć nie leży nad morzem tylko nad jeziorem, a i zabytków nieco mniej. Ale równie stare i wrażenie robią. Bardzo sympatyczne miasteczko. Po Albanii miło było słyszeć znowu słowiański język. Szkoda, że byliśmy tutaj tylko przejazdem. Warto przyjechać na dłużej. Po miłej rozmowie z Georgi Piruze, właścicielem apartamentu i po odrzuceniu propozycji rakiji na odchodne (wiadomo, pijany Polak bez zielonej karty nie będzie miał taryfy ulgowej), ruszamy dalej. Najpierw sklepik, bułeczki, croissanty i inne łakocie bo śniadania tym razem nie było i dalej w trasę. Macedonia, równie górzysta co Albania szybko się skończyła i oczom naszym ukazało się państwo na skraju załamania finansowego, czyli Grecja. Wjechaliśmy z obietnicą wspomożenia budżetu tego ubogiego kraju
Północna część Hellady raczej mało widokowa, przez większą część trasy aż za Saloniki jedziemy autostradą, na horyzoncie elektrownie. Przed miastem walnąłem byka i nie zjechałem na obwodnicę, czego skutkiem było przeciskanie się przez ciasne centrum Salonik. Tutaj klimat śródziemnomorski już się czuje. Jazda nad samym brzegiem morza i upał coraz większy. Po godzinie przeciskania się pomiędzy ubogimi Grekami wjeżdżamy na Halkidiki. Po drodze jeszcze ostatnie tankowanie (benzyna po 6,60 zł w przeliczeniu na zł) i docieramy na nasz półwysep Sithonia, około godziny wczesno popołudniowej. Jest wspaniale. 37 stopni, powietrze stoi, ewentualnie czuć delikatny nawiew jak z piekarnika przy włączonym termo obiegu, słowem wakacje!
Nie będę się rozpisywał na temat historii i walorów Halkidiki. W telegraficznym skrócie dla niewtajemniczonych. Halkidiki składa się z trzech półwyspów (tzw. trzy palce): pierwszy od lewej to Kassandra - najbardziej popularny turystycznie, z mnóstwem hoteli, campingów i miasteczek, środkowy to Sithonia - nieco mniej oblegany, bardziej urokliwy. Trzeci półwysep to Athos. Jest dość specyficzny. Ostatnia miejscowość, do której można dojechać na półwyspie Athos to Ouranopoli, na północy półwyspu. Dalej rozciąga się Autonomiczna Republika Mnichów Góry Athos - samodzielne państwo, gdzie jurysdykcja greckich władz nie sięga lub jest mocno ograniczona. Państwo to jest złożone z wielu mini-państewek-monastyrów prawosławnych. Monastyry są odłamów greckich, bułgarskich, chorwackich, rosyjskich i innych. W ciągu jednego dnia na teren republiki może wjechać maksymalnie 10 osób świeckich za pozwoleniem miejscowych władz, tylko mężczyźni. Kobiety nie mają wstępu. Odsyłam do bardzo ciekawego artykułu na wikipedii: http://pl.wikipedia.org/wiki/Athos
Hotel Lagomandra okazał się naprawdę ładnym, czystym i doskonale położonym hotelem. Mieliśmy dwa pokoje, z czego jeden typowy, z podwójnym łóżkiem, meblami, TV, a drugi z rozkładaną sofą dla dziecka. Ładna i czysta łazienka. Na wyposażeniu lodówka, suszarka, mnóstwo szaf i szafek, darmowe szampony, płyny do kąpieli, uzupełniane codziennie. Codziennie też odbywało się sprzątanie. Wpadały trzy panie i doprowadzały pokój do błysku w dwie minuty. Klimatyzacja sterowana centralnie z możliwością chłodzenia do minimum 23 stopni, w zasadzie cały czas dmuchała. Plusem był duży ładny taras z widokiem na morze. Otwieranie drzwi kartą magnetyczną miało swoją zaletę, gdyż zgubiliśmy kartę i pan dał nową po uprzednim zaprogramowaniu.
Taras w hotelu.
Sypialnia.
Jeszcze raz taras, z góry.
Cały kompleks Lagomandra składa się z dwóch hoteli: Lagomandra Hotel i Lagomandra Beach. Pierwszy (nasz) był nieco dalej od morza. Wystarczyło przejść kładką nad ulicą aby wejść na teren Lagomandra Beach. Dalej minąć basen i już byliśmy na plaży. Od naszego hotelu do morza było jakieś 200-300 metrów. 5-7 minut pieszo, bo z górki. Z powrotem gorzej
Zdjęcie z kładki. Po lewej Lagomandra Hotel, po prawej Lagomandra Beach.
Infrastruktura kompleksu to wspomniane dwa hotele, przy każdym basen i sala restauracyjna, komputery z Internetem, dwa mini-markety, dwa mini-barki przy basenach. Dużo miejsc parkingowych, nigdy nie miałem problemu z parkowaniem.
Wyżywienie według Neckermanna to śniadania i obiadokolacje. W praktyce był to szwedzki stół. Ale naprawdę spory szwedzki stół. Na śniadania serwowano: kilkanaście rodzajów sałatek, od typowo południowych do takich jak nasze polskie z majonezem i jajami, sery, wędliny, parówki, jajka na miękko i twardo, jajecznice, omlety, kiełbaski, tosty, świeże małe rybki, itd. Z obiadami podobnie, do wyboru kilkadziesiąt potraw, nadziewane cukinie, bakłażany. Dodatkowo wielkie wazy z arbuzami, pomarańczami, mango, mnóstwo ciast i ciastek do wyboru, kisiele, budynie, lody. Śniadanie serwowano od 7.30 do 10.30, obiadokolacje od 19.30 do 21.30. Te pory, początkowo odległe, okazały się trafione w sedno, bo w czasie pomiędzy posiłkami mieliśmy mnóstwo czasu na ewentualne zwiedzanie i wycieczki, a obiadek nie przepadł. Poza hotelem kilkakrotnie jadaliśmy lokalne potrawy w greckich tawernach. Spróbowałem tradycyjnej moussaki, dolmades, tzatziki, zapiekanych i nadziewanych papryk i bakłażanów oraz owoców morza - kalmary z grilla, krewetki w sosie paprykowym. Dania tradycyjne oceniam na 4+. Dobre, ale nie powaliły na kolana. Nie jestem mięsożercą i lubię dania bazujące na warzywach i makaronach, jednak bardziej smakuje mi kuchnia bałkańska z krajów byłej Jugosławii ze względu na swoją znacznie większą pikantność. Natomiast owoce morza genialne. Krewetki jedne z najlepszych jakie jadłem w życiu.
Morze.
Plaża.
Na plażach Grecji przeżyłem mały szok. Wiedziałem, że plaże są nieco inne niż chorwackie - zamiast kamieni jest tutaj żwirek, a raczej taki gruboziarnisty piaseczek wielkości ryżu. Genialna rzecz. Z jednej strony nie klei się tak do ciała jak drobny piasek, z drugiej strony idealnie się na nim leży bo dopasowuje się do kształtów ciała. Druga sprawa - czystość i przejrzystość wody. Myślałem, że woda nie może być bardziej przejrzysta i lazurowa niż w Chorwacji. Myliłem się, może być. I sprawa trzecia: zaludnienie. Nie mam pojęcia, czy przyczyną braku dzikich tłumów na plaży jest to, że Grecja ma setki plaż, czy też nagłośnienie problemów ekonomicznych tego kraju. W każdym razie jak widać na załączonym obrazku, na wielkiej plaży jest tylko kilka (!) parasoli. I nie jest to piąta rano, ale normalna pora popołudniowa. Naprawdę robiło to wrażenie. Za każdym razem, kiedy chodziliśmy na plaże, było po prostu pusto. Fakt, było wyznaczone miejsce, gdzie stały gotowe stanowiska ze słomkowymi parasolami i leżakami (odpłatne) i tam ludzi było sporo, ale reszta plaży była kompletnie niezaludniona.
Druga rzecz, która wywołała moje zdziwienie w porównaniu do Chorwacji to absolutny brak łodzi turystycznych i żaglówek. Prawie cała flota to kilka stateczków rybackich. W Chorwacji od jachtów jest aż biało na morzu. Tutaj - kompletnie pusto. Nie jestem żeglarzem, więc nie wiem, może nie te wiatry? Może inne, wyższe opłaty portowe?
Piasek na plaży.
Dwa baseny przy hotelu. Również pusto
Minibarek przy basenie.
Sesja pod palmą dla znalomych na fejsbuku
Morze. Pusto.
Plaża.
Skały wulkaniczne. Podobne do chorwackich.
Relaks i masaż morski.
Zachód słońca.
Zachód słońca.
Leżę
Kąpiel w morzu.
Palma.
Cała nasza plaża.
Druga sesja dla fejsbuka.
Lokalny sikacz. Słodki i mocarny.
Czekamy na kalmary i krewetki.
Świeże rybki i owoce morza na targu.
Jeśli ktoś lubi leżeć plackiem przez dwa tygodnie na pięknej i piaszczystej plaży to Sithonia jest dla niego. Ja nie lubię. Na Pejlesacu jest perfekcyjna baza wypadowa (Korcula, Dubrownik, Mostar i wiele innych miasteczek). Niestety, na Sithonii mamy niewielki wybór. Z większych wycieczek odbyliśmy w zasadzie tylko dwie. Raz przez cały dzień objechaliśmy samochodem cały półwysep, zatrzymując się w ciekawszych miejscach. Nie było ich wiele. Miasteczka nie są tak ładne jak te chorwackie. Nasza druga wycieczka to rejs statkiem w pobliże półwyspu Athos z przystankiem w porcie Ouranopoli.
Ormos Panagias. Tutaj parkujemy auto i okrętujemy się
Jeszcze fotka z portu rybackiego.
Na statku mewy jadły z ręki.
Dziecko się nudzi po dwóch godzinach rejsu.
Na pokładzie naszej floty.
Zdjęcia klasztorów robiłem z dość daleka, a obiektyw mam z niewielkim zoomem (17-105 mm), więc zdjęcia nie są zbyt okazałe. Dodatkowo statki i łodzie, na których pokładzie znajdują się kobiety (np. statki turystyczne), nie mogą zbliżyć się do linii brzegowej na odległość mniejszą, niż 500 metrów. Monastyry są ogromne i na żywo robią ogromne wrażenie. Niektóre wyglądają jak mini-miasta. Mają swoje biblioteki, porty, szpitale.
Palimy gumę, zostaje ślad na morzu po naszym kursie
Programy animacyjne na statku. Taniec brzucha. Wpływy osmańskie?
Po opłynięciu Athos i obejrzeniu monastyrów statek cumuje w Ouranopoli na dwie godziny. Czas na obiadek, kąpiel, spacerek. Z obiadkiem i spacerkiem nieco gorzej, bo było chyba ponad 40 stopni, więc zaraz po przybiciu do portu rzuciliśmy się do morza.
Dobijamy do portu.
Greckie dzikie zwierzę.
Modliszki. Widziałem ich wiele, Są piękne i niegroźne. Jedna miała wielkość paczki papierosów. Poruszają się jakby tańczyły break-dance.
Dom w Ouranopoli pokryty trawą.
Piękna kapliczka. Okazała się plastikowa. Można sobie takie kupić w Grecji i postawić w ogródku. Zamiast TOI-TOIa
Mnisi z Athos.
Ouranopoli, port.
Menu po polsku
Ze względu na bliskość Republiki Mnichów dominują pamiątki w formie reprodukcji ikon prawosławnych.
Gniazdko jaskółek przy sklepie z pamiątkami
Ouranopoli.
Wróciliśmy do hotelu, wycieczka została zaliczona do udanych. Pozostałe dni spędziliśmy na lenistwie, plażowaniu, czytaniu książek.
W skrócie, 9 dni w Grecji, jak każde wakacje minęły ekspresowo, przyszła pora na powrót. Początkowo plan zakładał trasę w kierunku Macedonii, przez Kosowo, Serbię i Rumunię. Nie chciałem jednak ryzykować, jazdy przez granicę kosowsko-serbską, gdyż Serbowie zazwyczaj nie wpuszczają samochodów do Serbii od strony Kosowa. W drugą stronę można, ale w tę już nie. Musiałbym wtedy nadkładać sporo drogi i pomysł umarł. Wyznaczyłem więc trasę na Saloniki, potem do Sofii, dalej Bukareszt przez przejście Ruse-Giurgiu z noclegiem w stolicy Rumunii.
Ruszyliśmy o szóstej nad ranem. Trasa dobra, ruch niewielki. Na granicy grecko-bułgarskiej, mimo, że Bułgaria jeszcze nie jest w strefie Schengen, praktycznie żadnej kontroli. Stoją budki celników, ale szlabany pootwierane, pusto. Przejeżdżamy bez zatrzymywania się. Bułgaria zachodnia mało widokowa, mijamy Sofię niespecjalnie uroczą obwodnicą, kilka postojów na kawkę, wjeżdżamy do Rumunii. Przejście graniczne też w zasadzie bez żadnej kontroli, ale trzeba się zatrzymać żeby uiścić opłatę za przejazd przez most graniczny na Dunaju. Stan mostu katastrofalny. W Rumunii już byliśmy, ale mimo to zawsze szokuje bieda, którą tutaj można zobaczyć, ale najmocniej szokują sfory dzikich psów. Jest ich wszędzie bardzo dużo i trzeba uważać jadąc samochodem bo trup ściele się gęsto i kolejny azorek może nam nagle wybiec przed maskę. Starałem się więc jechać w miarę powoli i ostrożnie. Dotarliśmy do Bukaresztu. Miasto z pięknymi eklektycznymi kamieniczkami już dawno straciło swój urok z powodu doprowadzenia ich do ruiny. Wiele z tych kamieniczek jest już odnowionych, jednak znakomita większość ma się ku końcowi. Szkoda, bo Bukareszt w czasach międzywojennych był nazywany Małym Paryżem. Ludzie podzieleni ekonomicznie na bardzo ubogich i bardzo bogatych, Klasa średnia chyba jest niewielka. Zawsze kiedy byłem w Rumunii widziałem mnóstwo żebraków, głównie pochodzenia romskiego, ale z drugiej strony widać przepych kiedy na ulicy mijają nas najnowsze mercedesy i BMW. Nadmienię tylko, że kiedy byłem kilka lat temu w Rumunii po raz pierwszy widziałem na żywo najnowszego Astona Martina DB9. Tym razem, po wjechaniu do Bukaresztu minął nas najnowszy Aston Martin V12.
Ponieważ w dniu przyjazdu do Bukaresztu nasz budżet okazał się dużo okazalszy niż zakładałem wcześniej (wydaliśmy mniej), a rezygnując z jazdy przez Kosowo będziemy w drodze powrotnej pokonywać krótszą trasę - postanowiłem że prześpimy się w lepszym hotelu. Wybór padł na Novotel. Piękny hotel, świetny pokój, a śniadanko było chyba najlepsze w moim życiu
Bukareszt. Widok z hotelu.
Rzeźba w centrum. I bezdomny piesek.
Niszczejące kamienice i drogie fury.
Rumuński pick-up.
Centrum. Blok-ruina straszy swoim wyglądem.
Nasz hotel.
Pokój w hotelu.
Bloki w Bukareszcie. Widać ślady, podobne do tych na budynkach w Bośni po działaniach wojennych. Tutaj dziury po pociskach z czasów rewolucji i obalenia Nicolae Ceauşescu.
Na drugi dzień wyjeżdżamy z Bukaresztu. Ładna autostrada prowadzi nas na północny zachód do Pitesti. Stamtąd kierujemy się na Curtea de Argeş i rozpoczynamy punkt kulminacyjny trasy powrotnej, czyli Trasę Transfogaraską!
Jest to jedna z najpiękniejszych tras widokowych świata. Wybudował ją Ceauşescu w latach 70-tych, miała znaczenie militarne. Nieoficjalnie miała służyć jako przesmyk dla czołgów Układu Warszawskiego w razie zmasowanego ataku wojsk NATO na Rumunię. W czasie budowy czterdziestu żołnierzy rumuńskich straciło życie. Trasa jest czynna i przejezdna tylko kilka miesięcy w roku i tylko w godzinach 7-21. Podobno bardziej widokowa jest jadąc z północy na południe, jednak nie zauważyłem różnicy, zwłaszcza że zatrzymywaliśmy się co chwilę.
Okolice Curtea de Argeş. Tutaj tylko furmanki, czas cofnął się kilkadziesiąt lat.
Początek Transfogaraskiej. Ogromna zapora na jeziorze.
Jedziemy coraz wyżej. Trasa ma długość 125 km. W pierwszym etapie, aż do szczytu nawierzchnia jest bardzo dziurawa, później asfalt jak masełko. Rumuni przyjeżdżają z namiotami, przyczepami, urządzają pikniki.
Jesteśmy na wysokości 1690 m. Jeszcze wyjedziemy prawie drugie tyle.
Za ostatnie 5 Euro w bilonie kupujemy kawał sera, nawój precli, kawałek kiełbasy i boczku.
Szczyt. Tutaj rozciąga się piękne jezioro, chmury na wysokości głowy, temperatura bardzo niska, ale pod wpływem wrażeń wcale nie marzniemy.
Można sobie w połowie lipca ulepić bałwana.
Szczyt Rumunii
Dziecko konsumuje rumuńskie wędliny. Niestety, kiełbasa okazała się produktem mocno "waniejącym" baranem, a boczek nie był do rozszarpania przez człowieka. Większość zjadły psy. Zadowoliliśmy się serem i precelkami, które zrobiły największą furorę.
Zjazd. To zdjęcie pokazuje piękno tych gór i atrakcyjność trasy. Takimi serpentynami jedzie się kilkadziesiąt kilometrów. Na tym zdjęciu te wszystkie widoczne opadające drogi to jest jedna nitka, prowadząca na niziny.
Docieramy do końca trasy po kilku godzinach jazdy. Robimy pamiątkowe zdjęcia i ruszamy dalej. Kierujemy się na północ, do nieodległej Sighişoary, jednego z najważniejeszych miast Transylwanii.
Piękne, średniowieczne miasteczko od razu nas urzekło i postanowiliśmy tutaj spać. Z hotelem nie było problemu, jest ich tutaj wiele. Centrum Sighişoary znajduje się pod ochroną jako znakomity przykład niewielkiego ufortyfikowanego średniowiecznego grodu, wpisanego na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. W mieście mnóstwo Niemców. Byliśmy również na bardzo starym cmentarzu, gdzie większość grobów również było niemieckich. Później przeczytałem, że:
"W wieku XII niemieccy osadnicy i handlarze zwani przez miejscowych Sasami zostali sprowadzeni do Siedmiogrodu przez króla Węgier, by zasiedlić i bronić granic jego królestwa. Kronikarz Krauss datuje osiedla niemieckie w Sighişoarze na 1191 rok. Miasto przed 1280 rokiem nazywało się z łaciny Castrum Sex, natomiast od około 1280 Niemcy nazwali je Schespurch. W 1337 Sighişoara stała się domeną królewską i otrzymała prawa miejskie w 1367 roku jako Civitas de Segusvar" (Wikipedia)
W Sighişoarze urodził się również Vlad Palownik, zwany drakulą i dzięki niemu miasto tętni życiem i daje chleb miejscowym handlarzom pamiątek. Na każdym kroku można trafić na sklepy z wizerunkami wołoskiego hospodara, jest tutaj jego pomnik, hotele i restauracje są nazywane jego imieniem.
Zabytkowy cmentarz i kościół leży na wzgórzu. Żeby się na nie wspiąć trzeba przejść starym drewnianym tunelem z XVI wieku.
Na chwałę Drakuli
Co roku w lipcu w starej twierdzy odbywa się Festiwal Średniowieczny. Mieliśmy okazję być świadkami bardzo atrakcyjnej rekonstrukcji treningu i walk średniowiecznych strażników miasta.
A to w naszym hoteliku.
Dzień trzeci, ruszamy w drogę na północ, przez Rumuńskie wsie. Mijamy Târgu Mureş i dalej na północ docieramy już do przygranicznej z Ukrainą wioski Săpânţa. Był to zaplanowany wcześniej, obowiązkowy punkt programu.
Săpânţa to wioska w Północnej Rumunii, w okręgu Marmarosz, słynąca z tzw. "wesołego cmentarza", również na liście światowego dziedzictwa UNESCO. O wyjątkowości cmentarza w skali Europy stanowią unikalne kolorowe, drewniane nagrobki, na których wyrzeźbione są scenki z życia pochowanych tam mieszkańców wioski, często opatrzone dowcipnymi wierszykami mówiącymi o zmarłych lub przyczynach, z powodu których rozstali się z życiem. Cmentarz zaczął przyjmować obecny wygląd w 1935 roku, kiedy to miejscowy artysta Ioan Patraş po raz pierwszy wykonał "wesołe" epitafium. Obecnie z ponad 800 nagrobkami Cimitirul Vesel jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Rumunii.
Opuszczamy cmentarz, cel: Satu Mare. Na trasie natrafiamy na dziwną wioskę. Wszystkie domy wybudowane z wielkim przepychem, niektóre 3-piętrowe, niesamowicie wielkie i okazałe, niekoniecznie ładne. Dominuje ogrom, przepych i tandeta. Robią wrażenie. Później, przeglądając fora internetowe natknąłem się na kilka teorii. Jedna głosi, że to domy zbudowane za pieniądze zarobione na zachodzie. Inna teoria mówi że to cygańskie pałace wystawione za wyżebrane pieniądze w latach 90-tych.
Brama kuta, warta chyba więcej niż mały domek, zamiast szyb ręcznie wykonane witraże, zdobienia z różnych epok.
Kicz goni kicz. Tutaj posesji pilnują dwa plastikowe wilczurki na balkonie.
Dojeżdżamy do Satu Mare. Planowo mieliśmy tutaj jeszcze spędzić jedną noc, jednak pora wydała nam się tak wczesna (było około piętnastej), że postanowiliśmy jechać dalej i ewentualnie znaleźć nocleg gdzieś na Węgrzech. Węgry przejechaliśmy ekspresowo, bo to był bardzo krótki odcinek i znaleźliśmy się na Słowacji. Decyzja: jedziemy do domu. Wtedy pogoda się załamała, temperatura spadła, zaczęła się burza. W dość trudnych warunkach, słabej widoczności dotarliśmy do Polski przez przejście w Barwinku i zaczęła się "wolna amerykanka".
W czasie całej trasy przez całe Bałkany, nigdzie nie było tak niebezpiecznie jak na odcinku Barwinek-Tarnów. Wyprzedzające TIR-y, wyprzedzanie na trzeciego, wymuszenia, do tego słaba widoczność i deszcz. Ale to właśnie Polska... Nieco zmęczeni dotarliśmy do domu po godzinie 22.
Kilka razy zadano mi pytanie, jak porównać wakacje w Grecji do wakacji w Chorwacji. Gdzie lepiej jechać. Nie da się odpowiedzieć jednoznacznie. Można to pytanie porównać do pytania czy lepsze jest najnowsze BMW czy najnowsze Audi?
Powiem tak, na pewno Grecja wygrywa jeśli chodzi o morze i plaże. Wchodziłem do morza i będąc po szyję w wodzie cały czas widziałem piaseczek na dnie. Nie ma dzikich morskich stworów typu jeżowce bo one żyją przy skałach, a te są oddalone od plaż i jest ich znacznie mniej. Nie ma tłumów. Zarówno na plażach jak i w miasteczkach i tawernach. Jest po prostu pusto. Byliśmy ze trzy razy w tawernach i oprócz nas może jeden, dwa stoliki były zajęte.
W Grecji jest też taniej. Wszelkie zakupy w sklepach spożywczych były nieco tańsze lub równe tym w Polsce. Jedzenie w tawernach też nieco tańsze niż w chorwackich konobach.
Grecja przegrywa z kolei z Chorwacją w dziedzinie atrakcyjności kulturowej i miejsc wartych zwiedzania. Oczywiście, są w Grecji Ateny, Olimp, sławne Meteory, Korynt, Parnas - których nie odwiedziliśmy, ale były bardzo odległe, natomiast w Chorwacji mnóstwo atrakcji jest na wyciągnięcie ręki. Jak już wcześniej pisałem, będąc w Loviste na Peljesacu mogliśmy wybierać między Dubrownikiem, Korculą, wypadami do pięknych małych chorwackich miasteczek. Na Halkidiki dla oczekujących atrakcyjnych wypadów powieje nudą już po jednej, dwóch wycieczkach.
Podsumowując, na pewno Grecji nie żałuję. Było wspaniale, jednak sama trasa w jedną jak i w drugą stronę powrotną na pewno były o wiele bardziej atrakcyjne niż sam pobyt na Sithonii i to one zadecydowały głównie o tym, że wakacje były wspaniałe i udane. Dla leniuchów plaże greckie są również wspaniałe i lepsze niż w Chorwacji, ale turystów aktywnych półwysep może rozczarować brakiem infrastruktury turystycznej. Trzeba się nastawić na leniwy tryb życia, śniadanko, plaża, kąpiel, książka, basen, obiadek, winko. Tym sposobem nikt nie będzie zawiedziony.
Jeśli więc ktoś planuje Grecję, szczerze polecam, ale w szczególności własnym samochodem, zwiedzając w ciągu 5-6 dni Bałkany, najpiękniejszy obszar Europy, z pobytem 8-9 dniowym na greckich cudownych plażach.
Większe fotki, cała mapa wyprawy na stronie:
http://www.jarooo.com/Europa/15.%20Serb ... iec%202011)/index.html[/url]