Kolejny dzień upływa na oględzinach mojej nogi przez bliższych i dalszych znajomych, okładaniu jej lodem i smarowaniu przyniesionymi przez w/w medykamentami.
Mając dużo czasu szperam w necie i wynajduję informację, że właśnie pojmano 24-latka, który podkładał w Kneze ogień… ufff przynajmniej tyle dobrego… uciekać przed ogniem w tym momencie nie byłabym w stanie…
Co jakiś czas przychodzi mój węgierski sąsiad i ze zbolałą miną mówi „mea culpa” „mea culpa”….
To było chyba najgorsze w całej tej sytuacji, on żałował mnie, a ja jego, że niepotrzebnie ma wyrzuty sumienia….
Barna za punkt honoru obrał sobie ulżenie mi w cierpieniu, nosił mi więc lody czekoladowe i zabawiał rozmową, opowiadając różne zasłyszane na plaży historie… Raz podpłynął na koniec zatoczki, gdzie stał osamotniony dom, i gdy tylko jego właściciele spostrzegli obcego, w popłochu zaczęli uciekać do domu, popychając jeden drugiego i według śledztwa Barny mieszkali tam jacyś byli komuniści, szychy w czasach Jugosławii…. Innym razem zapytany o zaginionego psa, stwierdził, że widział właściciela sąsiedniego apartmanu jak coś w worku nocą, bez świateł, wywoził na pobliską wysepkę… Nie wiem ile było w tym fantazji, ale fakt jest taki, że po 2 dniach od zaginięcia, ów pan znów wypłynął gdzieś łódką, po czym pies się odnalazł…
Czy pisałam już, że mój sąsiad pochodził z Transylwanii… ? nawet żartowaliśmy na początku (po polsku) czy bezpiecznie jest w nocy spać przy otwartych drzwiach na taras, on sam śmiał się, że ludzie słysząc skąd pochodzi , zastanawiają się gdzie ma kły…. Generalnie myślę, że skoro nie rzucił się na moją krwawiącą nogę, wampirem chyba nie był…
Nadeszła sobota, dzień naszego wyjazdu z Korculi i przetransportowania się z całym wakacyjnym dobytkiem na Peljesac. Szkoda było opuszczać gościnnych gospodarzy, węgierskich przyjaciół i piękną Korculę, zwłaszcza, że było trochę znaków zapytania związanych z sytuacją na półwyspie, ale upewniwszy się, że droga jest przejezdna, a w Trpanj spokój, pozostało pożegnanie, wpakowanie mojej nogi do samochodu i zajęcie kolejki do promu.
W sobotę spory ruch, więc łapiemy się dopiero na drugi rzut…
I machamy Korculi na pożegnanie
Orebic. Nad Eliaszem złowrogie chmury... czyżby zwiastowały zmianę pogody?
Z promu w sznurku samochodów wleczemy się wytyczoną wąską promenadą praktycznie pomiędzy stolikami knajpek i leżącymi na plaży turystami. Nie zazdroszczę im...
Reszta drogi mija szybko i bez problemu meldujemy się na dobrze nam już znanej Put Vila w Trpanj
Borys i Tomo witają nas serdecznie. W tym roku mamy większy apartman, robię szybko kilka zdjęć do kroniki
i zbieramy się do miasta. W zeszłym roku na Dubie wpadliśmy na naszego znajomego. W żartach, czekając na prom, postanowiliśmy do niego zadzwonić i zapytać, czy ma ochotę na chorwackie zimne piwo... Ku naszemu miłemu zaskoczeniu, nie dość, że jest w Chorwacji, to płynie z grupą na wycieczkę na Pelješac i zawinie do Trpanj, więc umawiamy się za dwie godziny w porcie
Plaża miejska
Siadamy w knajpce na nadbrzeżu i w tym momencie widzimy znajomą łódź... Okazuje się, że jesteśmy mistrzami synchronizacji
Miłosierny kelner oferuje mi lód na nogę
i Mohito na ochłodę
Kicia
Odwiedzamy konobe Škojera. Na talerzach ląduje pyszne Ćevapčići
Przy obiedzie asystuje kot, z wyćwiczonym do perfekcji wzrokiem "możesz tak sama jeść?
"
Tak leniwie mija nam pierwszy dzień tego lata w Trpanj