Droga do
CELU to dla mnie najciekawsza część każdej wyprawy - jest w tym jakieś uczucie podnieconego oczekiwania na ...
Dlatego też, zawsze gdy mamy gdzieś dalej wyjechać, nie mogę spać, wstaję pierwszy i brutalnie, jak jakiś wredny sierżant w koszarach, budzę resztę rodziny.
Rodzina ... albo mnie olewa, albo złości się na mnie. Dochodzę wtedy do smutnego wniosku, że żyję w ustroju anarchistycznym i wzdycham czasem smutno: "Komuno wróć.."
Jednak tym razem wszyscy dzielnie wstali i zabrali się do roboty.
A tej było całe mnóstwo, gdyż zaplanowaliśmy sobie, w czasie gdy nas nie będzie, renowację naszego lokum.
Renowacja miała oczywiście na celu stworzenie nowego miejsca dla niedocenionych dzieł artystycznych naszych dzieci (oglądając ich dotychczasowe prace myślę, że lubią kubizm
).
Oprócz schowania do pudeł naszych cennych książek, obrazków, fidrygałków i przesunięcia kilka szafek, trzeba było jeszcze domknąć walizki i schwytać dzieci, które stwierdziły że już nie chcą do Chorwacji, tylko nagle poczuły tęsknotę za publicznymi placówkami szkolno - wychowawczymi.
Ten splot niekorzystnych zdarzeń spowodował, że pełni nadziei (czy wszystko się zmieści do bagażnika) znaleźliśmy się z kuframi, przed naszym autem dopiero przed 10.00.
Po kilkuminutowej ekwilibrystyce okazało się, że walizki nie wystają ponad górną krawędź tylnych siedzeń i żadnych bonusów w przedziale pasażerskim nie będzie.
Ucieszyłem się, że do wspaniałych widoków za plecami nie muszę się zdawać wyłącznie na lusterka (które jak wiadomo są po to, aby Panie mogły zrobić makijaż).
Przyklejam jeszcze na deskę rozdzielczą szpanerską nawigację i o 10.00. WYJEŻDŻAMY.
Zaraz za moim domem skręcamy we właściwą stronę - czyli na
POŁUDNIE.
Jak zwykle będziemy jechać drogą na Tuchów i Gorlice, wzdłuż Białej, która niedawno wylała, ale ponoć już wszystko wyschło.
Włączam radyjko.
W radiu nie mówią o niczym innym, tylko o śmierci króla POPu Michaela Jacksona.
Ja zawsze myślałem, że król jest tylko jeden i jest nim od dawna Elvis, ale Michael to też była wielka osobowość muzyczna.
Wraca wspomnienie (jeszcze ze szkolnych lat) teledysku "Billie Jean", a zwłaszcza tych podświetlanych płyt chodnikowych, po których stąpał, w niczym nie przypominających naszych siermiężnych "kruszonek" w PRL.
Wyłączam i chowam nawigację.
Drażni mnie głos, dziwnie przypominający mi wyszydzająco - pouczający ton telewizyjnego spikera - też rodem z PRLu.
A poza tym trasę przecież znam.
Od Tuchowa Hubert narzeka, że mu niedobrze. Jako, że od roku, nasz syn niestety dorósł do sporadycznych napadów choroby lokomocyjnej, zwłaszcza wtedy gdy na polu jest duszno, jest to sygnał którego nie można zlekceważyć.
Jak na złość, w moim przenośnym szpitalu brakuje Aviomarinu.
Nie ma wyjścia - krótki postój i zakup w aptece w Gromniku, .. gul, gul i już jedziemy piękną (ale bardzo zdradliwą) "prostą" do Ciężkowic.
Za
Skamieniałym Miastem już w Zborowicach skręcamy w lewo na Gorlice.
Okazuje się, że w b.r. dojazd do Gorlic, od ronda w Moszczenicy jest zamknięty (nie wiedzieć czemu). Jedziemy więc prosto do Zagórzan, aby stamtąd wrócić się do miasta.
Nie gubimy się specjalnie i po krótkim czasie lecimy przez Magurę Małastowską na Konieczną.
Przed granicą telefon- pewnie z roboty dzwonią - a przecież beze mnie powinno im iść lepiej i ... raźniej.
Na szczęście z błahą sprawą dzwoni mój przyjaciel z Gorlic. Wiedział jak mnie zdybać na swoim terenie
.
Jesteśmy na granicy. Straszą tylko opuszczone budynki. A przecież jej historia jest dość krótka - raptem maksimum z 10 lat. Komu się wtedy o Schengen śniło?
W
Słowacji witają nas oznaki światowego kryzysu - położony zaraz za granicą sklep z jednoznacznym napisem "Tania wódka" jest na sprzedaż.
Pierwszym miejscem postoju jest stacja paliwowa przy "wlocie" do Bardejova. Nauczony doświadczeniem powolnego pokonywania drogi nr 68, za obładowanymi ciężarówkami i omijania policyjnych łapanek, postanawiam zaszaleć i kupić winietkę za całe 10E (no .. wakacje są w końcu). Przy kupnie na kasie jest wyświetlana cena także w koronach. Pytam chłopaka, czy w związku z tym można płacić koronami (coś mi tam zostało ze starych wyjazdów). Ze śmiechem powiada że już nie da rady. Cóż - te korony na kasie - to chyba tylko po to "sztoby razgawor poddjerżat".
Przejeżdżając przez
Bardejov zauważamy, że jest jakiś odświeżony i odnowiony. Stare Miasto jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Może kiedyś warto będzie zrobić tu krótki popas.
Dojeżdżając do Preszowa obserwuję słowacką populację samochodową. Coś się zmieniło. Słowacja z kraju Skód, zmienia się powoli w kraj Hyundaiów. Co prawda tych małych - i10, albo i 20, ale czasem jakiś i30 też się pokaże.
W Preszowie przypominam Hubertowi, że przejeżdżamy obok
"tajemniczego laboratorium z terrorystami".
Hubert mnie wyśmiewa, mówiąc że to zwykła fabryka.
Wychodzi na to, że moje dziecko dojrzewa, a ja dziecinnieję.
Na szczęście w takiej chwili można liczyć na Mikiego, któremu bardzo do gustu przypadają ... tro-jebusy..
.
Krótki odcinek autostrady, Koszyce i już bez dalszych przygód przejeżdżamy, ledwo prześlizgując się pod zwisającymi kablami, kolejną opuszczoną granicę.
Po
węgierskiej stronie otaczają nas liczna pola słoneczników.
Czyżby jakieś dopłaty od rządu z Brukseli ?
Jedziemy normalną drogą, a na niej co jakiś czas ograniczenia do 110km/h.
Zwykłe dwa pasy, a można jechać szybciej jak osławioną A4 Kraków-Katowice i to za darmo
.
Kolejne "żelazne" miejsce postoju to stacja MOL w Forro, gdzie tankuję 95 w cenie c.a. 300F za literek i wyposażam się w "matrycę".
Na stacji oglądam miejscowe pojazdy. Cóż, Węgry to nadal kraj Suzuków. Madziarzy są chyba bardziej konserwatywni od Słowaków.
Jest już wczesne popołudnie, dzieci zjadły zapasy na "czarną godzinę" więc zaczynamy rozglądać się za jakimś miłym "eterem".
Jako, że jedziemy przez kraj ludzi lubiących konsumować, długo szukać nie trzeba.
Jeszcze przed wjazdem na autopalyę, w miejscowości Szikszo trafiamy na miłą knajpkę "Tural".
Podsumuję krótko - tanio nie było (ale drogo też nie), malizną nie śmierdziało, buźki rozjaśniły się od ucha do ucha.
Żeby nie zwariować z nadmiaru szczęścia, grzebiąc w bagażniku, w poszukiwaniu nie pamiętam już czego, odkrywam po konsumpcji, że zapomniałem nebulizatora i karimat.
Nie wracamy się
.
Wpadamy w końcu w strefę be-i kijaratów. Podróż równinnym terenem jest nieco monotonna. Z nudów zapamiętuję nr informacji autostradowej. Jak ktoś zna węgierski to proszę dzwonić na 36 40 40 50 60.
Dobijamy do Budapesztu.
Jest wcześnie - około 17.00., więc postanawiam zdeflorować obwodnicę.
Jadąc od Miszkolca znaki nic nie mówią jeszcze o M7 (cicho-sza). Jedzie się z początku na M5 i 5 (czyli Szeged). Już po wjeździe na M0 jest tablica obwieszczająca optymistycznie, że do M7 jeszcze tylko z 64 km. Po jakimś czasie są znaki na M0, a zaraz potem na M7. Raz jeden przejeżdża się nawet tablicę z dumnym napisem Budapeszt, ale należy powstrzymać panikę, wykonując głębokie oddechy.
Zastanawiałem się czy na obwodnicy jest jakieś miejsce na dogrywkę poobiednią i moje nadzieje spełniają się - tuż przed zjazdem na M7 jest
..."restauracja inna jak wszystkie".
Dzieci dostają jedzonko, po 2 zabawki i po jednym baloniku.
Po wzmocnieniu się, zaczyna rozpierać je energia i ciekawski Miki próbuje otworzyć drzwi od strony zawiasów. Kończy się to w jedyny możliwy sposób. Ryk jest tak głośny, że potomkowie hordy Hunów chowają się po kątach. Na szczęście ciągłość skóry zostaje zachowana. Sympatyczna pani z obsługi dostarcza lód, ja daję Ibufen w dziób, a żona przykleja plaster uspokajający na paluszek.
Wyjeżdżamy z Budapesztu i chyba, jako, że to piątek wieczór wbijamy się od razu w korek. Średnia prędkość waha się w granicach 40-80km/h, a na trasie dominuje .... Chamstwo.
Wszyscy chcą jechać lewym pasem - ten świeci światłami, tamten trąbi, trzeci się wpycha. Totalny burdel - na to wszystko patrzą martwym okiem, kamery, a "Rentgena" .. nie widać.
I tak jest ... aż do Siofoku. Prawdopodobnie ta cała wataha jechała się pomoczyć przez weekend, w ciepłej zupce zwanej Balatonem.
Za Siofokiem całkowity brak samochodów przed maską. Czuję się jak Nick Cage w "Zaginionej autostradzie"
.
Dobijamy do
Radicsa w Letenye. Dużo wozów na podjeździe. Podobno dlatego, że nie rezerwowaliśmy noclegu, zostały już tylko luksusy za ciężką kasę. Nie chce się nam już jechać do Panziona na starą granicę, kasa (jeszcze) jest, a luksusy są autentyczne - więc decyzja może być tylko jedna.
Do apartamentu prowadzi nas sympatyczny, łysy jak kolano, szef biznesu, wyglądający jak klon nieodżałowanego Marka Walczewskiego.
Miejsca dużo - można zrobić imprezkę na kilkadziesiąt osób, ale z dziećmi jesteśmy
.
A w apartamencie przedsmak Chorwacji - oglądamy "Gliniarza z Beverly Hills" z chorwackimi napisami.
Mamy dużo radości, zwłaszcza gdy na ekranie, co chwilę pojawia się brzydkie chorwackie słowo na literkę
s.
Starsze dziecko już dobrze czyta ... i sobie i młodszemu bratu - więc dzieci szybko idą spać.
A my zaraz potem.
Dobranoc
.