NIEDZIELA zaczyna się dobrze
.
Młodsze dziecko narzeka mniej niż zwykle
, zaczyna konsumować małe co nieco i to bez efektów ubocznych
.
Radość ma wielka jest, bo wkłucie na ręce jest kaputt , a założenie nowego to straszne katusze
.
Poza tym na szczęście jest coś takiego jak ... terapia doustna
.
Pogoda też jest piękna (no bo jak w wakacje może być inaczej
); więc po śniadanku, w ramach uroków hotelowych, wybieramy się ... na godzinną (w założeniu) lekcję tenisa naziemnego.
Free - wolna godzina jest niestety ... nieruchoma i lekcja odbywa się wyłącznie w dzień święty ...
Ale to nie grzech - przecież to wypoczynek, a nie praca.
Ćwiczymy
pierwszy raz w życiu - nie wiedziałem że zabawa "średnimi" piłkami jest taka fajna (od razu wiadomo do jakiej kadry się należy
).
Trening z dziećmi, bardzo sprawnie i sympatycznie, prowadzi taki miejscowy Turbodymoman, drapiący w tyłek i pokrzykujący wesoło za maluchami, jak święty Mikołaj za reniferami.
Wspomagają go dziewczyny z Baadingo z sąsiedniej Bonaci.
Miki
... na początku straszna sierota, ale potem całkiem, całkiem nieźle, mimo choroby.
Hubertowi, jak widać powyżej, źle idzie trzymanie rakiety w prawej łapie (TDM kazali), bo Bozia obdarzyła go dominującą prawą półkulą.
Krzyczę, żeby kierował się sercem
i przełożył sprzęt do lewej ręki.
O dziwo, chorwackie dziewuchy rozumieją kontekst - krzycząc do trenera, że Hubert jest ...
levak (podoba mi się to słowo, nie oznaczające bynajmniej miłośnika Marksa i Engelsa).
Levakowi zdecydowanie lepiej idzie lewą ręką i trafia nawet Turbodymomena w oko
.
Po lekcji dostajemy jeszcze wolny kort i tam można poszaleć skolko ugodno.
We dwójkę z żoną rozbijamy sprawnie, w palącym słońcu, team trzech miłych Niemiaszków (odwet za Tobruk).
Niestety - zwycięstwo jest pyrrusowe
- Basia w trakcie szaleństw doznaje tzw. postrzału i ... nie nadaje się już do niczego.
Więc dnia dzisiejszego .... to ja zajmuję się dziećmi
.
HA - no to jedziemy na wycieczkę - i to po całym otoku
.
Najpierw highway południe - północ do Supetru.
Najbardziej malownicze są serpentyny w okolicach Bolu.
Potem na znak , że już jesteśmy we wnętrzu wyspy pokazują się góry na lądzie, a Hvar za plecami znika na amen.
Za Nereziscą myk, myk, myk
i jesteśmy już nad Supetarem.
Warto przystanąć na chwilkę ... i popatrzeć ...
W Supetarze musi być oczywiście pizza na Rivie
Serce mi rośnie jak widzę jak młodsze dziecko wcina, choć do pełnej formy trochę mu brakuje ...
Potem ... wielkie lody - u tych wspaniałych chłopaków, mówiących po polsku.
Wreszcie idziemy pod kościół parafialny ...
... a dalej uliczką (albo raczej chodnikiem) bodajże Recinca.
W murze kościelnym są stację Drogi Krzyżowej, a także malownicze mini-kapliczki...
Jeszcze dalej widzimy sprzęt ... w pełnej gotowości, oby na szczęście rzadko używany.
Czas szybko leci - więc Supetaru tyle na dzisiaj.
W drodze powrotnej zaliczamy obowiązkowo Vidovą Górę.
Cóż pisać - trzeba popatrzeć - pod względem widoków - to taki Jure w miniaturze, tylko ze spokojnym dojazdem.
Spotykam tam krajana, z którym ucinam sobie krótką pogawędkę o zaletach (no bo wad nie ma
) polskiego piwa.
Dowiaduję się niestety, że mój ulubiony Żywiec jest podobno rozlewany już wszędzie - tylko nie w Żywcu
.
Jak pisałem dzień jest Święty, więc o 19. spotykamy się na mszy w centrum Bola.
Msza jest ... ciekawa
.
Służą do niej dwie dziewczyny.
U nas jest to widok rzadki - raz widziałem taką jedną u mnie w kościele, ale okazała się chłopakiem z długimi włosami.
Jest koncelebra - tradycja i nowoczesność - miejscowy stary proboszcz i młodszy gość dominikanin
.
Stale uśmiechają się do siebie, wzajemnie dziękują i zagadują do tego stopnia, że w końcu nie wiadomo, kto ma tą mszę zakończyć.
Po dłuższej chwili grymasów, przypominających uśmiech Mona Lisy oraz składania i rozkładania rąk ... kończy jednak tradycja.
Kolacja ... pyszota - a najlepsza była na deser panna cotta - zjadłem tyle, że nic nie zostało dla innych
.