C.D.
Dzień wcześniej, gdy spacerowałem sobie rano w okolicach szkoły w Drašnicach, pewna staruszka krzyczała coś po chorwacku za młodym chłopakiem w sportowym ubraniu i z plecakiem na ramionach. Kiedy się zbliżyłem, prosiła mnie, bym zatrzymał jej wnuka, gdyż samotnie idzie w góry, a przy takim wietrze i po opadach deszczu kamienie odrywają się od skał, a on uparł się by koniecznie iść sam... Wzruszyłem ramionami, cóż mogę? Chłopak raczej pełnoletni, więc mu nie zabronię... Góry też nie są jakieś ekstremalnie wysokie i niebezpieczne... z drugiej strony staruszka mieszka tu już pewnie od lat i wie, czego się bać, a czego nie. Młody poszedł.
Ostatnimi czasy mój ulubiony widok. Pelješac widziany przez Hvar.
Teraz będąc na tym szlaku przed oczyma miałem tę starszą panią. Stałem pod prawie pionowymi ciosami skał wapiennych, z bliska nie wydają się już tak wysokie jak z poziomu Adriatyku. Jednak co jakiś czas słyszałem głuche uderzenia i echo kamieni spadających i odbijających się od skał. Trzeba uważać. Grozy dodają też żółte plamy na szarych zlanych deszczem skałach. Są to miejsca gdzie kamienie dopiero co się oberwały, a słońce nie zdążyło jeszcze wypalić wapna.
Niby takie niepozorne, małe góry w zasadzie nadbrzeżne urwisko, a jednak człowiek będąc sam na ścieżce czuje jakiś respekt. Konieczność albo zawrócenia, albo pójścia wyżej, gdyż w każdej chwili może coś polecieć. Idę wiec wyżej.
Ten sam ulubiony widok ale z dodatkowym udziałem Korčuli.
Ścieżka zaczyna już przypominać typowo górski szlak, stąpam spokojnie z kamienia na kamień. Im wyżej tym słabszy wiatr. Pstrykam kilka fotek i idę dalej. Szlak poprowadzono teraz na zbudowanej z kamieni ściance opartej na wystających skałkach. Jeszcze kilka kroków i jestem na górze.
szlak kilkadziesiąt metrów od "szczytu"
Widok na Adriatyk wtedy jeszcze wydawał mi się nieziemski. Piszę "wtedy jeszcze", gdyż ta relacja nie jest chronologicznie ustawiona, a o widokach ze Sv. Jure, które przebiły wszystko - już pisałem.
Brač
Czas wracać. Do miasteczka sporo drogi. Na szczęście wypogodziło się i kamienie wyschły. W pewnej odległości pojawiły się nad skałami cztery jastrzębie. Zbliżyły się trochę i by krążyć sobie na tle pionowej ściany - pierwszorzędny widok. (Niestety zdjęcia nie udało mi się zrobić)
Schodzę ze skał na osuwający się piarg. Ostrożnie ale stanowczo poruszam się szlakiem do opuszczonego kamiennego miasteczka. Teraz dobrze widać, iż prawie wszystkie domy nie mają dachów. Są zawalone. Jeden domek ma ścianę przebitą na wylot przez głaz. Zresztą wszędzie między domami pełno stoczonych kamieni i głazów. Jak Ci ludzie tutaj niegdyś mieszkali? Jak żyli? Nie wiem. Na domach są konsole a pomiędzy budynkami resztki sieci elektrycznej. Widać więc, że nie jest to bardzo stare budownictwo, a przynajmniej nie tak bardzo dawno ludzie to miejsce opuścili.
Miasteczko cieni
Gubiąc się znowuż w gmatwaninie ścieżek, trafiam na jeden dom, w którym ktoś założył nowe okiennice, wstawił drzwi, poobcinał wijące się po ścianach bluszcze. Nikogo jednak nie było, może to domek na weekend? Kieruję się bardziej w lewo by dojść w rejon kościoła. Ruiny niektórych domów, są dość posępne. Ciemne piwnice, porozwieszane jakieś szmaty, stare beczki, nawet zastawy kuchenne. Czasem aż nieprzyjemnie jest przechodzić.
Wypycham jeszcze kieszenie kurtki migdałami i granatami (udało mi się znaleźć takie duże jak na straganach) i wychodzę z zarośli tuż obok kościoła. Ten kościół ma odnowioną dzwonnicę, nowy dach, tymczasem drzwi są zabite i zamknięte na zardzewiałą kłódkę. Taki ładny kościół i nie używany...
Stąd do wioski mam jeszcze jakieś 500 metrów. Przebiegam przez Magistralę i jeszcze kilka zakrętów wąskim chodnikiem i jestem przy szkole w Drašnicach... Uff taka niewinna wycieczka a jestem taki zmachany...
Mały odpoczynek, obiad i we czwórkę jedziemy do Opuzen...
Miasto Opuzen. Małe, białe, puste. Wiatr tylko hulał nad Neretvą.
Następnego bodajże dnia, na Jadrance w przejeżdżającego Golfem Słowaka uderzył kamień.
Do opuszczonego miasteczka jeszcze wróciliśmy we czwórkę. Fotorelacja następnym razem.
Pozdraviam.