Tą relację zacząłem pichcić jeszcze późnym latem ubiegłego roku z przeznaczeniem na cro-forum. W międzyczasie pojawiło się jednak sporo innych wspaniałych opisów związanych z Hvarem toteż, żeby nie powielać i nie zanudzać mój tekst powędrował na półkę. Teraz, gdy niektórzy może zgłodnieli na progu wakacji myślę, że to coś da się przeczytać.
1. Poboczami Karpat na Pusztę.
Godzina 6.15 uff... nareszcie w samochodzie - startujemy pełni rozpalonych nadziei na przygodę z Chorwacją. Poziom radości podnosi jeszcze fakt, że na naszym Podkarpaciu deszczowo i chłodno a prognozy dla Dalmacji są cudowne. To ma być Chorwacja po raz trzeci wcześniej była Istria i Primoszten a tym razem pociągniemy bardziej na południe. Jedziemy, gdy tylko zamruczał silnik a brama uciekła z lusterek przyszło odprężenie i ulga. Ostatnie dni przed wyjazdem to jak zwykle horror -dziesiątki odkładanych na ostatnią chwilę prac, kompletowanie sprzętu no i najważniejsze czyli upchanie tego wszystkiego w samochodzie. Trzy dorosłe /prawie/ osoby i on, pan okręt. Nasz niezbyt imponujący przestrzenią ładowną sedan dostał niezły wycisk /no może raczej wcisk/. Sylwetka to nawet zyskała obniżył się wyraźnie i prawie muska asfalt ale czy nie zaiskrzy na karpackich czy bałkańskich dziurach? Z miejscem dla pasażerów całkiem nieźle: biznes-class czyli miejsce obok kierowcy wylosował starszy syn Szymek a klasa turystyczna przypadła w pierwszym etapie Witkowi. Co prawda ani pod nogami ani pod siedzeniem nic mu się nie pęta ale już widoki na lewo żadne. Za moimi plecami miejsce zajął bowiem ponton i choć to tylko T30AE wypełnił przestrzeń od podłogi do sufitu. Powodów do narzekań Witek jednak nie ma w końcu zerwał się z ostatniego tygodnia w gimnazjum i perspektywa pluskania w Adriatyku miast wysiadywania szkolnej ławy rekompensuje niedogodności.
Jedziemy niespiesznie rozkoszując się bieszczadzkimi pejzażami. Kopulaste, łagodne choć i wysokie góry, świetnie w ten krajobraz wpisane cebulaste wieżyczki cerkiewek, cisza i spokój przyciągnęły mnie w te strony niespełna trzydzieści lat temu i trzymają w zauroczeniu do dziś.
w Roztoce
okolice Tyrawy Wołoskiej
Kulaszne
Turzańsk
gdzieś w Bieszczadach
Do rzeczywistości przywołuje mnie lizak panów w zielonych odblaskowych kamizelkach - kontrol straży granicznej. Widać macie panowie mocno załadowany samochód, czy przewozicie ukraińskie papierosy, alkohol pyta starszy. Zapewniam, że nie ale bagażnik trzeba otworzyć. Strażnicy nie są teraz jednomyślni jeden ma ochotę przeczesać próbuje coś przesunąć, włożyć rękę w głąb sprasowanego sprzętu wreszcie widząc śrubę silnika daje za wygraną, bierze tylko dokumenty do swego samochodu i długie minuty sprawdza pewnie czy nie jestem notowanym przemytnikiem. Wreszcie życzenia udanego wypoczynku i droga wolna. Mijamy Sanok, Komańczę za Radoszycami wspinamy się na przejście graniczne i niepostrzeżenie wjeżdżamy na Słowację o dzięki ci Shengen /żadnych celników, strażników czy kontroli, żywego ducha/.
Na słowackich drogach migocze /w mojej głowie/ czerwona lampka; trzymaj się przepisów. Tutaj mandaty zwłaszcza za przekroczenie dozwolonej szybkości to nie przelewki od ponad 700 do niemal 4 000 zł czyli można skończyć wakacyjną przygodę zanim się ją właściwie zaczęło. Trasa prosta i przyjemna, zjeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów drogą o lekkim nachyleniu, łagodnych zakrętach.
Wzgórza urozmaicone czasem ruinami zameczków, wioski raczej ubogie, sporo Romów.
gdzieś na Słowacji
Później już zupełnie płasko i tylko nawierzchnia coraz gorsza.
Wjazd na Węgry i zaskoczenie, tuż za granicą spora góra, wyciąg krzesełkowy i coś podobnego do nartostrady. Zaraz za granicznym Satoraljaujhely potwierdza się jednak węgierskość tych ziem: droga zrobiła się szersza, gładka niczym stół a po bokach winnice.
prosto, szeroko, gładko
Praktycznie przed Miszkolcem wpadamy na autostradę i dalej po garach. Budapeszt w niedzielę przed południem udaje się przejechać znakomicie /nawet bez GPS/, odnajdujemy M7 i dalej na południe. Pora obiadowa zastaje nas na wysokości Balatonu wybieramy więc jeden z czyściutkich, zacienionych parkingów i wsuwamy schaboszczaka z bułkami.
ładowanie akumulatorów
Mimo cienia jest jednak duszno i to popędza nas do dalszej jazdy. Autostrada choć szybka jest jednak nudna a że w moim przypadku czas nie jest akurat pieniądzem opuszczamy ją bez żalu przyjmując kierunek Marcali, Barcs. Pustawo na drogach, Węgrzy okazują się sympatyczni, gdy moja karta nie chciała się zaakceptować na stacji benzynowej przyjęli euro bez naciągania kursu. Tylko ten język no jak można coś z tego zrozumieć no i jeszcze te wulgaryzmy... .
a gdzie podział się cenzor???