Migawki z Teneryfy 2009
12 sierpnia
Schodzący do lądowania na południowym lotnisku samolot okrąża wyspę od północy i zachodu. Pico Teide już od dłuższego czasu jest widoczny ponad dywanem chmur otulającym północne wybrzeże. Po chwili widać też potężne zachodnie klify Los Gigantes. Robimy parę zdjęć, z których większość niestety ulegnie później przypadkowemu skasowaniu. Nie będzie nam dane zobaczyć Gigantów z bliska, chociaż miałem to w planach. Po prostu nasz wypad będzie jednym wielkim kompromisem pomiędzy mną i moją, hmmm... byłą dziewczyną... Sam uwielbiam morze ale oprócz tego mnie zawsze nosi. Drugiej połowie ekipy natomiast marzy się tylko szum morza, pływanie bez końca i jak najmniej jazdy krętymi górskimi drogami z tym świrem za kierownicą.
13 sierpnia
Mieszkamy w małym, skromnym, sympatycznym hoteliku w starej części Puerto de la Cruz. Balkon naszego pokoju wychodzi na skrzyżowanie klimatycznych, zamkniętych dla ruchu samochodowego uliczek. Czasem wieczorami przez otwarte okno dochodzi muzyka na żywo z jednej z pobliskich knajpek. Hotel ma świetną kuchnię, co wieczór siadamy do dobrej kolacji przy jednym z wystawionych na zewnątrz stolików. Twarz szefa kuchni, zwykle pokerowa, czasem na ułamek sekundy rozbłyska zagadkowym uśmiechem.
* * * * *
Na miejskiej plaży nie ma za dużo ludzi. Czarny wulkaniczny piasek zupełnie zaskakuje nieprzyzwyczajonych do takiego widoku przyjezdnych. Mimo zachmurzenia, charakterystycznego dla północnej części wyspy, temperatura sięga 30 stopni, a przy tym jest wilgotno i duszno. Fale są dosyć wysokie, tylko parę osób się kąpie blisko brzegu. Woda na początku wydaje się chłodna, ale szybko się w niej zanurzamy i od razu wypływamy daleko.
* * * * *
Idąc stromymi uliczkami w kierunku ogrodu botanicznego robimy przegląd wypożyczalni samochodów. Dostać bryczkę od ręki będzie ciężko, wszędzie mają obłożenie na parę dni naprzód. W dwóch, może trzech miejscach jest szansa na pojutrze.
W ogrodzie Ag, mająca botaniczne zamiłowanie po swojej mamie, czuje się w swoim żywiole...
Chcemy sobie razem cyknąć fotkę z samowyzwalacza. Ustawiam się pod rośliną. Ag pstryka i do mnie dobiega. Robi to jednak z takim impetem że o mało razem nie wywalamy orła prosto na wspomnianą roślinę. Wykonana przez nas figura zostaje malowniczo uwieczniona na zdjęciu.
Wracając wstępujemy do przydrożnej knajpki na pizzę z avocado. Nietypowe zestawienie, ale dobre. Do tego lekkie piwko Dorada, warzone gdzieś tu na wyspie. Na koniec kelner oferuje wszystkim gościom po kieliszku własnoręcznie sporządzonego wyśmienitego zielonego owocowego koktajlu, chyba lekko wzmocnionego. Vitamina - zachęca nalewając.
14 sierpnia
Rano biegnę do jednej z pobliskich wypożyczalni zaklepać samochód na pojutrze. W międzyczasie dzwoni pani z innej wypożyczalni, gdzie była jakoby szansa na coś na dziś, że jednak nic z tego. Po śniadaniu ruszam więc w miasto załatwić coś na jutro. W jednym miejscu facet mówi że mogę dostać punciaka już dziś, za 20 minut klient przyjedzie oddać. Siadam więc na murku i czekam. Dzwonię do Ag żeby pakowała walizkę z naszymi strojami plażowymi.
Mija 20 minut, potem następne. Facet mówi że klient dzwonił że ma małe opóźnienie. Idę się przejść po okolicy. Po ponad godzinie biały punciak podjeżdża. Jest mocno obtłuczony ze wszystkich stron, na co zwracam uwagę właścicielowi wypożyczalni. Rejestrację za to ma wielce obiecującą...
Pytam ile jest wachy. Reserve - słyszę. Dobra, ruszymy z hotelu to zatankuję na pierwszej stacji. Dostaję dużą zniżkę, w końcu nie wypożyczam na cały dzień, już minęło południe. Podpisuję papiery, wsiadam, przekręcam kluczyk. Byk zacharczał, zarzęził... i zdechł. Gasolina - szybko diagnozuje współpracownik właściciela. W sumie dobrze że od razu a nie po drodze do hotelu. Bierze mały kanisterek i biegnie na pobliską stację. W międzyczasie Ag śle wściekłe semsy że do niczego to wszystko i że powinienem był od razu zrezygnować. Za kilkanaście minut gostek wraca, dolewa i bydlę rusza z kopyta.
Rozkminka labiryntu wąskich, jednokierunkowych zapchanych uliczek w centrum zajmuje mi kolejne pół godziny. Po tym rodeo zostawiam zwierzaka na parkingu nad morzem i z ozorem do gleby biegnę do hotelu do coraz bardziej zniecierpliwionej Ag.
Tankujemy na pierwszej stacji i jedziemy dalej pod górę w kierunku północnej autostrady. Ponad ogrodem botanicznym punciak zaczyna tracić moc. Po dalszych kilkuset metrach czujemy że ostro wali spalenizną. W pierwszym możliwym miejscu zjeżdżam na pobocze. Spod maski mocno dymi. Byk padł.
Ag wyskakuje i zwiewa byle dalej, ja jeszcze otwieram kufer i wynoszę klamoty w bezpieczniejsze miejsce, chociaż na moje oko nie wygląda żeby się miało zajarać. Po chwili podchodzi jakiś zaciekawiony miejscowy. Otwieramy maskę, jeszcze trochę dymi. Hiszpan wyciąga wskaźnik oleju, patrzy i sugeruje że go brakuje i to może być przyczyną. No ale na rozruszanym silniku wskaźnik nigdy nie pokaże rzeczywistego poziomu. W takim razie czyżbym łyknął jakąś trefną wachę?
Dzwonię na numer podany przez właściciela wypożyczalni ale odbiera poczta głosowa. Kręcę więc drugi numer z ulotki, odbiera inny facet kiepsko kumający po angielsku. Próbuję tłumaczyć że auto kaput i że jesteśmy between Jardín Botánico and autopista, chyba coś do niego dociera bo mówi że niedługo przyjedzie.
Jako że w tym kraju niedługo to może być maniana, po kilkunastu minutach dzwonię jeszcze raz na pierwszy podany numer. Tym razem skutecznie. Właściciel pyta o który samochód chodzi i mówi że zaraz przyjedzie. Niedługo rzeczywiście się pojawia w białej cytrynie saxo. Wymieniamy się kluczykami, po czym beztrosko wsiada do punciaka, zapala i jakby nigdy nic odjeżdża. Wrzucamy toboły do kufra i też ruszamy. Cytrynka, chociaż jest trzeciej albo czwartej młodości, wygląda przynajmniej na sprawną.
* * * * *
Po zjeździe z autostrady kolejną łamigłówką jest wydostanie się z La Laguny. Zero drogowskazów na nasz kierunek. Zjeżdżam na stację, benzyniarz ni w ząb nie włada angielskim. Segunda rotonda... izquierda - z intensywnej gestykulacji Hiszpana i urywków rozpoznanych słów domyślam się że na drugim rondzie mam dać w lewo.
* * * * *
Górska droga wije się przez las. Wjeżdżamy w chmurę, od razu robi się chłodno. Czuję się w swoim żywiole, lecz towarzyszka podróży nie podziela mojego zachwytu. Nie ma nawet ochoty robić zdjęć po drodze. Przez te wszystkie opóźnienia nie ma już czasu na zboczenie do Chinamady i domków wykutych w skale.
* * * * *
Pobocze drogi jest wszędzie zapchane samochodami. Gdzieś przy jej końcu wciskamy się w skrawek wolnego miejsca i schodzimy ścieżką w dół klifu na ostatnią z czarnych plaż w okolicy Benijo. To chyba Playa Fabián. Miejsce znane z fotek... no jakże, kogo innego jak nie Rafała K.
O ile na plażach bezpośrednio przy drodze tłok był spory, to tutaj ludzi nie ma dużo. Większość z nich stanowi grupka obozująca pośrodku plaży pod klifem, co jakiś czas puszczająca techniawę z głośników rozstawionych pod plandeką. Na szczęście wystarczy odejść kawałek w jedną lub drugą stronę by szum morza skutecznie ją zagłuszył.
Wyjmujemy z walizki i zakładamy nasze stroje plażowe.
No i teraz już Szanowni Państwo Czytelnicy wiedzą że ze wspomnianą na początku "byłą dziewczyną" jesteśmy dalej razem, tylko tak jakoś w międzyczasie zmienił nam się stan cywilny... Sesję plenerową wykonali nam dwaj panowie S: Statyw i Samowyzwalacz. Koncepcja artystyczna zaś jest zasługą mojej znacznie bardziej uzdolnionej połówki.
Chmury nie wyłamują się ze starej północnej tradycji i trzymają się na niskim poziomie. Fale biją dużo większe niż u nas w Puerto, jednak nie przeszkadzają nam w zażyciu długiej kąpieli.
Kiedy przejeżdżamy przez grzbiet na południową stronę, jak za dotknięciem różdżki pojawiają się coraz większe płaty niebieskiego nieba. Po niekończącym się zjeździe serpentynami, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca zjeżdżamy do San Andrés i na Playa de Las Teresitas. Chciałbym podjechać kawałek dalej żeby zobaczyć Tereskę z góry. Ag jednak perswaduje mi że choćbyśmy zrobili najlepsze zdjęcie to konkursu już i tak nie wygramy. Daję się przekonać i poprzestajemy na zejściu na złoty piasek i nad morze.
* * * * *
Zostawiamy cytrynę na parkingu nad morzem. Zgodnie z umową kluczyk z dokładnym opisem miejsca zaparkowania oddajemy w hotelowej recepcji. Rano ktoś z wypożyczalni po niego przyjdzie.
Docieramy na kolację już po dziesiątej. José z pokerową miną kręci głową, dając do zrozumienia że już za późno. Po chwili jednak jego twarz na ułamek sekundy rozbłyska uśmiechem i idzie do kuchni po przystawkę.