
ANDAluzzzJA - Hiszpania (prawie) bez plaży
Wszystko zaczęło się znowu od Wioli... Chyba w czerwcu zadzwoniła do mnie: Znalazłam bilety do Malagi za dwie stówy tam i z powrotem. Kupować? No pewnie!!! Po czym zaczęłam myśleć gdzie jest ta Malaga??? Że w Hiszpanii, to wiem. Z czekoladkami i winem mi się kojarzy

Rzuciłam okiem na mapę - taaaak Costa del Sol. Wybrzeże Słońca. Bajeczna Andaluzja - Andalucia: flamenco, kwiaty we włosach, falbaniaste sukienki, szerokie plaże, Granada, Sewilla, Cordowa. No jest jeszcze Kadyks, który z hiszpańska Cadiiiiiiiiiiiz brzmi znacznie bardziej... bardziej andaluzyjsko




Teoria była taka: po Bałkanach (Słynna Majka - wytrwałych i jeszcze nie zniechęconych zapraszam: Majka niejedno ma imię) sobie odpoczniemy tak jak pół świata: nie będziemy nic robić tylko leżeć na plaży przez 7 dni. NIGDZIE SIĘ NIE RUSZYMY!!!
Hehe... zaczynamy

2/3 października 2006
Bielsko-Biała - Warszawa - Malaga - Grenada (my wolimy hiszpańską wersję: Granada dlatego będę pisać GrAnada

Zanim napiszę co dalej - jak widzicie już się oddalamy od wybrzeża




Pierwsza dedykacja dla Atojki

Warszawa wita nas chłodem i deszczem. To w końcu październik! Jakoś nie potrafimy sobie wyobrazić, że tam, dokąd lecimy, będzie jeszcze upał... Ale będzie. Afryka rzut beretem... Jest chyba koło 21.00 a my mamy samolot o szóstej rano, więc czeka nas upojna noc w stolicy. Tak sobie wymyśliłyśmy, że się zdrzemniemy na lotnisku.
Nie wiem co się zmieniło do dziś, ale ten terminal dla tanich linii lotniczych, to była tak - nie przymierzając - stacyjka Bielsko-Biała Lipnik. Mocne przeżycie ekstremalne. A na dodatek o północy przyszli jacyś smutni panowie i powiedzieli, że mamy sobie iść, bo to cudo zamykają do - chyba - piątej. Cóż było robić, przeniosłyśmy się do tego muzealnego terminala głównego. Na szczęście takich jak my - śpiących na karimatach obieżyświatów było tu więcej.
Jako, że terminal był wioskowy i była jedna maszyna do prześwietlania bagażu, rankiem byłyśmy odprawiane razem z pasażerami, którzy lecą do Dublina, Londynu i chyba gdzieś do Skandynawii... W związku z wyspiarskimi lotami, kontrola była bardzo szczegółowa. Na szczęście miałyśmy czas już poczytać istotne informacje i nie mamy przy sobie wody, jedzenia ani pachnideł. Ominęło nas to wypijanie wody i jogurtów nad ranem.
Naród stoi pokornie. Moja odprawa przebiega bez emocji. Za to tym razem Wiola musi rozpakować cały plecak, bo oto prześwietlaczka znalazła u niej bombę... Taaaak - to nasza tradycyjna bomba w postaci komunistycznego wynalazku - grzałki. Nie zabrali

Costy jeszcze nie widać ale jest sol sol sol
Lot do Hiszpanii jest długi i jak każdy lot - nudny



Z nami na pokładzie to właściwie sama gastarbeiterowska

Podoba się nam już nad samą Hiszpanią - urocze kształty pól w kolorze wszelkich odmian brązu i trochę zieleni. I do dziś nie wiem czemu te pola są okrągłe - coś tam umiem sobie dopowiedzieć, ale generalnie nie drążyłam tematu. Czułam się trochę jak na filmie "Znaki"



Trochę Morza Śródziemnego pod nami i trochę wybrzeża z lotu ptaka, ale Costy - wybrzeża, to my dziś jeszcze nie zobaczymy

Południe w Maladze wita nas upałem nie z tej ziemi. Aha! Po raz pierwszy w życiu przyleciałyśmy samolotem do obcego kraju UE. Przedziwnie... Z samolotowego autobusu, idziemy od razu do hali przylotów - nie ma nikogo kto by choć może chciał rzucić okiem na nasze paszporty czy dowody... Odnajdujemy nasze plecaki. Popatrzcie jakie objuczone jesteśmy!

I teraz kolejny odcinek serialu: Zagubieni... Odnalezienie stacji kolejki, która dowiezie nas do głównego dworca w Maladze, a skąd znajdziemy drogę na dworzec autobusowy przybiera kształty poszukiwania szczytu Maja Jezerce w Albanii

A uprzedzając fakty, to Wam powiem, że generalnie Malaga i okolice to naprawdę PLAC BUDOWY. I okolice dworców i starówka - wszędzie dźwigi i wykopki. Czyżby kasa z Unii? Może. A przy tych robotach - prowadzonych w potwornym upale - albo charakterystyczni mężczyźni z Ameryki Południowej, albo Polacy i nasza cześć Europy.
Wróćmy jednak na lotnisko i do tego jak się stąd wydostać. Instrukcja z przewodnika Pascala na pewno nie jest przeznaczona dla takich blondynek jak ja. W końcu desperacko ufamy intuicji i oczywiście odnajdujemy i kładkę, i windę, i schody, i... i zaczynają się schody bo trzeba kupić bilet w automacie, w którym znowu wszystko po hiszpańsku

Mamy kolejny powiew egzotyki - jedziemy z samymi skośnookimi przedstawicielami Azji..
I to z nimi się dogadujemy bez problemu gdzie wysiąść.
Pamiętamy jednak żeby wieczorem trochę hiszpański postudiować, bo to obciachowo nie znać choćby 10 zdań w języku kraju, do którego się przyjeżdża.
Labirynt między placami budowy wokół obu dworców i już jesteśmy na dworcu autobusowym, gdzie rozwiązujemy zagadki związane z rozkładem jazdy autobusów. W końcu wiemy i dopytujemy w informacji. Kupujemy - dwa razy po 8,8 e (śmieszna cena, co nie?




Podróż super luksusowym pks-em hiszpańskim (z klimą) rozwala nas. Cudowne widoczki za oknem - gaje oliwne, trochę winnic, wysuszone wzgórza - no sielana. Ale jesteśmy tak śpiące i BEZ KAWY!!! (zapomniałyśmy, zapomniałyśmy, zapomniałyśmy - z wrażenia!!!)
Jesteśmy w końcu w Granadzie na dworcu. Stąd 2-3 minuty do kempu, który nazywa się... hehehe SIERRA NEVADA... To już wiecie, jak będziemy broić przez najbliższe dni...
CDN.