1 września 2009
Then a bullet with my name on it came buzzin' through a bush
And that big marine he just swatted it with his hand
Just like it was a fly
Whoa Camouflage, things are never quite the way they seem (...)
[Stan Ridgway - Camouflage]
Woda i żarcie skończyły się na szczycie. Jakiś czas siedzimy wygodnie na naszych trawiastych półkach, jak robi się zimno to wstajemy i zaczynamy się rozgrzewać skakaniem. Najpierw gadamy o dupie Maryny, potem Seba wpada na pomysł żeby zagrać w grę RPG o wampirach. Ma pewne doświadczenie jako mistrz gry, więc nawet ciekawie to wychodzi, a na pewno zabija czas, tym bardziej że dla mnie to zupełna nowość. Księżyc długo robi nam nadzieję, po czym postanawia zajść zanim do nas doszedł. Zapada zupełna ciemność.
- Dobra, udało ci się wyrwać i odjechać. Za uratowanie dziewczyny dostajesz jeden punkt człowieczeństwa. Nie masz dużo czasu, musisz przed wschodem słońca wrócić do domu.
- Ile do świtu?
- Już niedługo, koło godziny.
Po zajściu księżyca wszystko ma dziwne kolory i kształty, porosty na skale wyglądają jak jakieś czarne rozpełzłe stwory. Ciągle mam to dziwne wrażenie, że jest z nami ktoś trzeci. Pewnie mi się tylko majaczy w półśnie. Otrząsam się. Brrr, ale piździ. Podskakuję w miejscu i macham rękami. Ściana i dolina zlewają się w jedno. Gusinje i Plav już zupełnie zgasły, unosi się nad nimi tylko jakaś blada poświata. W Grbaji palą się dwa światła obok siebie, pewnie to nasz Eko-katun? Wielki Wóz przewędrował kawał nieba, tylko Polarna tkwi niezmiennie w swoim położeniu, jakby chciała przywrócić nam poczucie rzeczywistości.
- Ile do świtu?
- Już niedługo, może jakaś godzina.
- Rzuć jeszcze jaką grę półsłówek.
- Miód w fordzie.
* * * * *
Jakiś czas temu jasność zaczęła się nieśmiało przebijać nad północno-wschodnim horyzontem. Słońca nie zobaczymy, wschodzi za krawędzią ściany. Jest zimno, nie chce nam się ruszać. Pierwszy zjazd można zrobić z mojego auta z dwóch haków. Wyglądają tak lekkopółśrednio, ale nic lepszego w tym rzęchu się nie założy. Ściągam linę z górnego stanu, idzie dobrze. Rozwiązuję, przekładam przez pętle, wiążę nowy węzeł, zrzucamy cały chłam na dół. Seba się boi obciążać stan i schodzi cały wyciąg, trwa to niemożliwie długo. Mi też się udziela strach i jak słyszę że jest już na dolnym stanie, robię to samo co on.
Na stanie do następnego zjazdu zostaje jeden zakręcany karabol i dwa zwykłe, długa pętla Seby i jedna moja krótka. Oba haki chyba siedzą dobrze, ale i tak mamy cykora. W końcu ten wczorajszy też niby dobrze siedział, a wyleciał jak tylko go obciążyłem. Seba jedzie pierwszy z duszą na ramieniu. Po długim czasie w końcu krzyczy że lina wolna.
- Kurwa jebana, kamień jak telewizor, zaraz się spierdoli!
Wiszę na zjeździe, prosto pode mną trzydzieści metrów niżej stoi Seba. Przytrzymuję obruszonego bajbora ręką. Długo go nie potrzymam, jest ciężki. Za ciężki żebym go odrzucił na bok w sposób kontrolowany, waży dobre kilkadziesiąt kilo. Jak się Seba przytuli do skały to może nic mu się nie stanie, ale może skaleczyć liny.
Puszczam, bo ile mogę tu kwitnąć i skurwiela trzymać. Powoli się obsuwa kilkanaście centymetrów i... zatrzymuje się na skalnym występie. Nasze imiona nie są na nim wypisane.
* * * * *
Zjeżdżam do Seby na stan. Tym zjazdem pokonujemy całe dwa wczorajsze wyciągi, równo pięćdziesiąt metrów. Do pozostawionego wczoraj haka dobijam jeszcze jednego. Modlimy się żeby lina zeszła. Oczywiście nie schodzi mimo ciągnięcia za oba końce, robienia fali i nie wiem czego jeszcze. Jeden zjazd pod nami widać już półki nad pierwszym wyciągiem. Tak blisko i tak daleko. Góra nas tak łatwo nie wypuści.
Kto idzie? Zagramy w marynarza? - rzucam z cieniem nadziei w głosie. Ale do tej nadziei mogę mówić mamusiu. Iść musi prowodyr całej akcji i ten bardziej doświadczony, w końcu sam tego chciał.
- Dobra, jak zejdziemy to topisz śnieg i robisz żarcie.
- Nie ma sprawy, stary.
Skała jest gładka, nie da się tak normalnie szybko wspiąć. Zakładam dwa prusy, jeden do uprzęży a drugi na nogę, i zaczynam mozolne małpowanie. Nad nami wiszą tony luźnego rzęchu, czekającego na sygnał do zamiany energii potencjalnej na kinetyczną.
Dochodzę do mniej stromego miejsca. Odblokowuję węzła ze szczeliny, przeciągam go trochę w dół, upewniam się że tym razem zejdzie, przerzucam liny w lewo na solidniejszą skałę i zjeżdżam. Ściągnięcie liny idzie już bez pudła. Rzucamy zjazd na półki.
Ostatni zjazd z półek do gleby robimy już z jednego wbitego wcześniej haka. Siedzi jak dzika świnia, tyle razy wytrzymał to i teraz da radę. Oprócz niego został nam tylko jeden, którego i tak nie ma za bardzo gdzie wbić. Zjeżdżamy obaj do podstawy ściany. Dopiero teraz możemy przybić piątkę. Lina się oczywiście blokuje. Tym razem już Seba wchodzi żeby ją ściągnąć. Zrzucam szpej i wreszcie zmieniam ciasne mythosy na wciąż mokre scarpy zostawione pod ścianą. Odlewam się pierwszy raz od ponad 24 godzin i idę żreć śnieg.
* * * * *
Budzimy się w namiocie po jakichś trzech godzinach. Robimy szybkie żarcie, pijemy gliździankę z szumakami, nalewamy ile zostało do peta i camelbaga, zwijamy bazę i zaczynamy długi powrót.
Woda w źródełku prawie wyschła, ale da się jeszcze napić. Przed zmrokiem dochodzimy do granicy lasu. Idzie sprawnie, ale w końcu się ściemnia. Czołówka mi padła, więc trudniejsze odcinki najpierw przechodzi Seba, potem się odwraca i mi świeci. Najgorzej jest na stromym kawałku ponad rozwidleniem. Góra do końca nie daje za wygraną.
Przed nami w lesie widzimy dziwną mgłę. Z mgły ktoś wychodzi...
Nie, to nie ten film. Jesteśmy tu sami. Drzewa się rozrzedzają i jest zupełnie płasko. To już
treća livada.
Do Eko-katunu dochodzimy o dziewiątej, kiedy gazda z rodziną właśnie zamykają interes. Mówi że jutro rano mieli już wzywać policję jakbyśmy nie wrócili. Płacimy za nocleg i bierzemy po trzy Niki Goldy na twarz. Knajpa już jest zamknięta, ale gazda chyba z litości specjalnie ją otwiera żeby dać nam piwa, tak nędznie musimy wyglądać. Gotujemy sobie ostatnie jumjumy. Wznosimy toast piwem i rakiją. Nawet nie za zwycięstwo, tylko za powrót. Bo dopiero powrót jest zwycięstwem.
* * * * *
- Straciłem parę kilo, ale o to mi w końcu chodziło.
- Uważaj żebyś Madziarom cła nie płacił, styknie że tyle rakiji mamy skitrane. Każdy kilogram obywatela z wyższym wykształceniem szczególnym dobrem Unii.
* * * * *
- Na czym skończyliśmy?
- Wróciłeś przed świtem do domu. Masz jeszcze paczkę do dostarczenia i zlecenie na Brzytwę.
- Może dokończymy jak znowu gdzieś złapiemy kibel w ścianie.
What once was I now is dead
Embered bonfires forever shine
What once was I shall be again
There, at the summit of Prokletije
[May Result - At The Cursed Heights of Prokletije (Slava Smrti)]
Fot. Seba
Słowniczek terminów wspinaczkowych