4. Żółtodzioby
Zacienione piniowym laskiem stanowiska na tarasach prezentują się znakomicie. Teren łagodnie opada do urokliwej zatoczki z kamyczkową plażą i tą niepowtarzalnie krystaliczną wodą chorwackiego Adriatyku. U wylotu zatoczki skałki już kuszą do podwodnych penetracji.
nie ma jak chorwackie morze
pojeść też tu można
Pustawo, cisza, elegancja i komfort, wolnych miejsc tyle, że trudno się zdecydować. Wybieramy stanowisko maksymalnie zacienione i blisko wody. Obsługa kempingu robi sympatyczne wrażenie - niewymuszony uśmiech, miła rozmowa w płynnym angielskim /z mojej strony to już niezbyt płynnie/, prezencik w postaci darmowych talonów na pizzę w restauracji nad zatoką i oferta 7 dni za 6. Z tej ostatniej nie skorzystamy - nasz plan przewiduje tu tylko 3 nocki a ponadto jest to jednak najdroższy camp na wyspie.
Wreszcie kąpiel - marzenie. Przed obiadem lekki niepokój, czy prowizoryczna lodówka /tylko mały kartonik wyłożony styropianem pozwolił się upchać w bagażniku/ zdała egzamin 30-tu godzin podróży... ulga - dwudniowa porcja domowego gulaszu uratowana. Po krótkiej sieście składamy i wodujemy pontonik - czas na próbę generalną.
długo oczekiwany moment
Jest trochę tremy, wszak kompletni z nas nowicjusze motorowodni. Do tej pory jedynie kajak towarzyszył mi na mazurskich szlakach i raz na adriatyckich wodach, ponton z silnikiem to nowe wariactwo. Jak przystało na żółtodziobów - jeden czyta instrukcje a drugi wykonuje polecenia i... wszystko gra. Silnik zamruczał i po chwili czujemy się jak stare wilki morskie. Wiatr we włosach, lekka falka co jakiś czas zrosi ciała chłodnymi kropelkami, spieniona woda za rufą dająca wrażenie niezłej szybkości /choć to tylko 5 koników ponosi/ Dolce Vita. Spory kawałek od brzegu fundujemy sobie kąpiel, skoki do wody wychodzą znakomicie ale wygramolenie się na pokład to już nie tak prosta sprawa. Jeszcze trochę słonecznej kąpieli i zbieramy się do powrotu, a tu... problem. Silnik nie chce odpalić. Szarpiemy linką na zmianę, każdy ma oczywiście swój pomysł na ustawienie ssania i manetki gazu ale wychodzi... kicha. Nie ma rady, Szymek chwyta za wiosła, do domu daleko a dryfując oddalamy się od brzegu. Wiosła na pontonie to niezbyt udane rozwiązanie, wydaje się że stoimy w miejscu. Mam jednak nadzieję, że problemem jest tylko zalana nadmiernym ssaniem świeca i po kilkunastu minutach ponawiam próbę rozruchu... uff, udało się. Do "portu" wpływamy z podniesionymi czołami ale w mojej głowie tli się niepokój - następne dni to plany dalekich rejsów, czy można "mu" zaufać?
Tu wypada jednak uspokoić szanownych czytelników, że Honda spisywała się do końca bez zarzutu, a i my po zapłaceniu "frycowego" ździebko zmądrzeliśmy.
No to co...? Jeszcze tylko zachód słońca z pobliskiego cypla, wieczorne zwiedzanie kempingu, grzecznościowe zapoznanie z Włochami z "piętra" wyżej i do namiotu. Zdążyłem zasnąć zanim jeszcze zamknąłem oczy.
wejście do "portu Vira"
skalniaki
wola przebicia
na tarasach "luz blues"