Część 1 - spotkanie z Jadranem
Wyjeżdżając w pełni zadowoleni z Tribunj w poprzednie wakacje domyślałem się że tegoroczne też będą w Chorwacji. I tak się stało. Z pewnymi terminowymi kłopotami ale stało się. Jedziemy do Rogoznicy.
Nadszedł dzień wyjazdu. Jeszcze tylko rano pojechałem do pracy. Po pracy szybki prysznic i w drogę ku Adriatykowi (chorw. Jadranowi). Trasa tradycyjnie przez Polskę (najgorszy odcinek), Czechy, Austrię i Słowenię (może w przyszłym roku pojadę przez Węgry ). Ząb czasu odbił niestety już swoje piętno na moim Peselu i trasę pokonujemy z prędkościami zalecanymi przez znaki drogowe. Gdzie ta ułańska fantazja z lat młodzieńczych? Nie mam pojęcia. Może nadal ogląda te widziane przez lata jazdy wypadki drogowe? Jedynie daje o sobie znać gdy wsiadam do swijego "białasa" ale on lubi delikatnie mówiąc bardzo dynamiczną jazdę.
Jak zwykle z początkiem Austrii łapie mnie znużenie. W sumie to senność z lekka też. Przecież wstałem bardzo wcześnie rano. Żonka śpi sobie spokojnie obok. Do tego zaczął padać deszcz. No dobrze, czas na postój. Tuż przed Wiedniem planuję sobie małą drzemkę przy pierwszym zjeździe na parking. Droga prawie pusta. Powoli zaczyna mnie wyprzedzać Volkswagen Passat. Zrównał się ze mną i chwilę jechał obok.
- No tak, takiego dziwoląga często się nie spotyka na drodze (Fiat Multipla) - pomyślałem sobie.
Po kilku chwilach w Passacie zapalają się światła awaryjne a później prawy kierunkowskaz. Aha... Nieźle.
- Pobudka. Mamy kontrolę - powiedziałem do żony.
- Ale gdzie policja? - zapytała żonka wyrwana ze snu.
- Przed nami. Tylko że nieoznakowany.
Zjechaliśmy w zatoczkę. I rozpoczęła się kontrola. Jak sobie przypomnę tą scenę to nadal chce mi się z siebie śmiać. Ale do rzeczy. Policjant ładnie się przedstawił i poprosił o papiery. Normalka. Wyciągnąłem z portfela dokumenty i podałem policjantowi. Ten przez chwilę oglądał i coś do mnie zaczął gadać po niemiecku. Ja niemieckiego ni w ząb.
- O co mu chodzi? - mruczę sobie pod nosem, wzruszając ramionami.
Policjant załapał że nie znam jego ojczystej mowy więc przeszedł na angielski.
- "travel" card, please. - powiedział patrząc i licząc na to że załapię o co mu chodzi.
Załapałem. W końcu trochę znam angielski.
- Po co mu travel card? Nie mam nic takiego! O co mu chodzi? - pomyślałem.
Patrząc na moją zdziwioną gębę policjant nie dał za wygraną. Złapał za kierownicę i zaczął nią kręcić to w lewo, to w prawo. Luzy w kierownicy sprawdza, czy co?
Pomachał jeszcze trochę kierownica i powiedział do mnie:
- Pasport!
- A! Pasport! - sięgnąłem jeszcze raz do portfela w poszukiwaniu dowodu osobistego.
Zamiast dowodu wyciągnąłem prawo jazdy.
- Ki czort? - myślę sobie - przecież mu dawałem prawo jazdy?
Po chwili zastanowienia załapałem o co chodzi. Zamiast prawa jazdy dałem policjantowi dowód osobisty.
Policjant obejrzał prawo jazdy, zaświeciła latarką do środka i oddając dokumenty powiedział:
- driver card and dokuments, ok.
Po czym odjechali. Ja przez najbliższą chwilę zaistniałą sytuację poddałem do obróbki przez spowolniony przez zmęczenie mózg po czym parsknąłem śmiechem jak wariat na początku leczenia psychiatrycznego. No tak, przecież on chciał "driver card" a nie "travel card". Uuuła, czas zjechać na solidny odpoczynek pomyślałem. Żona pokiwała tylko głową na znak politowania. Taki ubaw miałem z siebie że mi się spać odechciało. Drzemka dopiero była za Wiedniem.
Resztę drogi przebiegło bez dodatkowych, kabaretowych atrakcji. Pomimo planu od Mili lekko zabłądziliśmy w Rogoznickich uliczkach. Część z nich była tak wąska że składałem lusterka. W końcu jest!!! Dojechaliśmy.
Po chwili Mila zaprowadziła nas do pokoju. Wszystko niby było ok ale niestety są lekkie rozbieżności z internetową ofertą. Nie było klimatyzacji a miała być. Zapytałem się żony czy szukamy czegoś z klimatyzacją, czy zostajemy? Mila widząc nasze niezadowolone twarze zaczęła demonstrować jaką to skuteczność mają drewniane żaluzje w walce z promieniami słonecznymi. Spojrzeliśmy się z żoną na siebie i o mało nie parsknęliśmy śmiechem. Zgodziliśmy się w końcu na ten apartament. Faktycznie nie było w nim gorąco a bliskość do plaży rekompensowała tą niedogodność. Widok na lazur morza tylko przyspieszył podjęcie tej decyzji.
Nasza kwatera na najbliższe 10 dni.
Jeszcze tylko szybkie rozpakowywanie bagażu i już mogliśmy udać się nad morze. Podobała nam się bliskość plaży od apartamentu. Z tarasu wystarczyło przejść przez ogródek.
Ogródek
Po czym przechodzi się przez uliczkę. Uliczka bardzo spokojna gdyż służy tylko jako dojazd do pobliskich kilku posesji. I jest!!! Plaża i Jadran.
Uliczka
Plaża to betonowe platformy wyłożone kamieniem. Jadąc pierwszy raz do Chorwacji szukałem piaszczystych plaż. Jednak po pierwszym urlopie spędzonym na betonowych plażach polubiliśmy beton. Plaża fajnie położona bo znaczna jej część znajduje się w cieniu drzew. Te drzewka też są bardzo fajne. Ciągle się nimi zachwycam. Niby zwykłe iglaki ale te igiełki są takie jakby delikatne i mają taki soczysto-zielony kolor. Nawet sosny mają dłuższe igły niż znane mi w Polsce.
Plaża
Adriatyk niczym nowym mnie nie przywitał jak krystalicznie czystą wodą o pięknym kolorze. Woda cieplutka. Coś około 24-25 stopni C. Jest jeszcze przed sezonem więc jest całkiem luźno. Bardzo luźno. Szkoda tylkko że barek przy plaży jest jeszcze nieczynny. A może i dobrze że nieczynny? Ale o tym w ostatniej części relacji.
Adriatyk. Widok z plaży.