Wczesnym rankiem wyściubiam nos z namiotu - jaki dzień się zapowiada? Niebo pomarszczone delikatnymi wałeczkami obłoków w barwie szarzejącego różu - chyba będzie dobrze.
El Taillon i Pico Blanco stoją tam, gdzie je wczoraj zostawiliśmy. No, może z tą różnicą, że Biały Szczyt tkwił dokładnie nad menażką przed namiotem.
Przygotowujemy się do wyjścia. Namiot zwijamy - taki jest tu prikaz. Jak się potem okaże, niektóre namioty zostały nie tyle zwinięte, co spłaszczone. Tylko powyciągany stelaż i płachta zostawała przyszpilona, a jeszcze jakieś dodatkowe kamienie dbały o to, by wiatr się nie zaopiekował pozostawionym dobytkiem.
My zwijamy nasz cały majdan, zostawiając tylko w małym plecaku graty niezbędne do wejścia na szczyt i powrotu pod schronisko. W przedsionku schroniska są wprawdzie metalowe szafki, ale przyporządkowane do pokojów - a więc nie dla nas. Zostawiamy zatem nasz majdan - analogicznie jak wielu nam podobnych - oparty o ścianę schroniska i możemy wyruszać.
Nasi dwaj znajomi akurat zostali świetnie wyeksponowani przez promienie słoneczne. Dalej w prawo El Casco oraz Torre de Marbore. El Casco - to ten okręt kołyszący się na grani, który nam się tak podobał na Breche de Roland. Patrząc stąd już nie ma takiego kształtu.
I wtedy się okazuje, że Bea nie da rady pójść dziś w góry. Widzę smutek i rozczarowanie na jej twarzy - bardzo chciała wejść na Monte Perdido. Ale niestety, dziś to przekracza jej możliwości.
Zapada decyzja - pójdę sam, a Bea poczeka na mnie w jakimś przyjemnym miejscu. Ma ze sobą książkę na taką ewentualność, więc nudzić się nie będzie. Zostawiam jej finanse.
- Jak będziesz czegoś potrzebowała, to kupisz w schronisku. A jeśli się odważysz uruchomić kuchenkę, to możesz sobie herbatę przygotować we własnym zakresie.
- Dam sobie radę. Idź ostrożnie i nie zagub się na tej Zagubionej Górze!
Ruszam więc sam, chociaż to nie jest właściwe określenie. Pode mną stadko owiec, nade mną już kilka grup wędrowców.
Pokonuję pierwszy, mały stopień skalny, za którym wiedzie wygodna ścieżka. Pode mną coraz niżej zostaje zakole Ordesy, na którym słońce przekomarza się z chmurami, rzucając świetlne plamy to tu, to tam.
Tymczasem kończy się wygodna ścieżka i trzeba wyjąć ręce z kieszeni.